Dopłaty mają być receptą Ministerstwa Energii na rosnące ceny prądu. To jednak rozwiązanie bardzo krótkowzroczne, a sam problem to w dużej mierze pochodna energetycznej nieudolności polskich rządów.


- Jesteśmy świadomi wagi problemów wynikających ze wzrostu cen energii. Planujemy wprowadzenie pakietu rozwiązań osłonowych dla obywateli i odbiorców przemysłowych, zwłaszcza w branżach energochłonnych. Mogą to być ulgi w różnych opłatach, a nawet rekompensaty z tytułu wzrostu cen emisji CO2 - przekonuje w piątkowej "Rzeczpospolitej" minister Tchórzewski.
Problem cen energii jest palący. Jak wynika z danych Towarowej Giełdy Energii, we wrześniu ceny energii były o 60-70 proc. wyższe niż w porównywalnym okresie ubiegłego roku. To drastyczny wzrost, który już odczuwają klienci firmowi, a niebawem mogą i odbiorcy indywidualni (spółki energetyczne zawnioskowały do URE o wzrost taryf w 2019 roku i urząd obecnie wnioski te rozpatruje). To właśnie odpowiedzią na tę sytuację ma być propozycja ministerstwa prowadzonego przez Krzysztofa Tchórzewskiego.
Niestety, to rozwiązanie na bardzo krótką metę. Dodatkowo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że rząd "bohatersko" próbuje rozwiązać problem, w którego powstaniu sam macza palce. Do rozwiązania tego problemu potrzebne są rozwiązania mniej doraźne, bardziej długofalowe, których póki co niestety nie widać.
Główny winowajca: dwutlenek węgla
Polski problem wzrostu cen energii ma bowiem jedną dominującą przyczynę. To kwestia uprawnień na emisję CO2, które przez całą pierwszą połowę kosztowały 5 euro, tymczasem obecnie cena oscyluje w okolicach 20 euro za tonę. Oczywiście jest pewna darmowa pula uprawnień, jednak każda ponadprogramowa emisja to dla polskich spółek dodatkowy wydatek. Przykładowo PGE w I półroczu 2018 roku wyemitowała 35,2 mln Mg (1 Mg=1 tona) dwutlenku węgla. Tymczasem na cały 2018 rok spółce przydzielono uprawnienia do emisji 14,1 mln Mg. Luka jest więc spora. Jej pokrycie winduje koszty produkcji energii, w efekcie tworząc presję na wzrost jej cen w dostawach do końcowych odbiorców. To właśnie z pieniędzy uzyskanych za prawa do emisji (w tym roku ma to być nawet 5,4 mld zł) pochodzić miałyby środki na proponowane dopłaty.


Doraźność rozwiązania proponowanego przez ministra polega jednak na tym, że wcale nie zapowiada się, by cena praw do emisji CO2 wróciła na stare poziomy. Wręcz przeciwnie, bardziej prawdopodobny wydaje się dalszy wzrost. Choć we wrześniu rajd w górę na cenach uprawnień wyhamował, to jednak kierunek polityki UE jest widoczny gołym okiem: poprzez uprawnienia windować koszty produkcji z wysoką emisją CO2 i zmniejszać opłacalność takowych źródeł. Tymczasem nasz miks - bazujący na węglu - jest bardzo wysoko emisyjny i polska branża energetyczna jest jedną z najmocniej poszkodowanych tą polityką w Europie.
Narzekanie narzekaniem, trzeba jednak działać
Oczywiście można narzekać, że system karania produkcji węglowej uprawnieniami na CO2 i subsydiowania OZE jest bardzo upolityczniony i UE de facto kompletnie zaburza w ten sposób rynkowość procesu produkcji energii. Można też narzekać, że Polska pod władzą komunistów nie miała szczęścia i nie postawiono tu elektrowni jądrowej. Te przykłady sprawiają, że Francja, która w swoim miksie wcale nie ma dużo więcej OZE od nas, jest jednym z najmniej emisyjnych krajów UE. My zaś znajdujemy się po drugiej stronie skali.


Powyższe narzekania ze strony polskiego rządu i przede wszystkim ministra Tchórzewskiego zresztą słychać. Oczywiście ważne są w tej kwestii naciski na UE (przykładem skutecznego działania jest tutaj np. rynek mocy), ale odpowiedzialny rząd powinien działać też w drugą stronę - czyli po prostu problem rozwiązywać. Tymczasem my dalej brniemy w węgiel, czego dowodem jest ruszająca budowa Ostrołęki C. W swoim raporcie Fundacja Inicjatyw Strategicznych Instrat nazwała projekt "ostatnią węglową elektrownią w Europie" i wyliczyła, że jego wartość bieżąca netto to -2,3 mld zł, co oznacza, że nigdy się on nie zwróci. Przede wszystkim przez kwestię CO2. Oczywiście w raporcie poczynionych zostało sporo założeń, które nie muszą się spełnić, nie sposób jednak nie zauważyć, że budowa Ostrołęki C w ogóle nie pokrywa się z trendami w polityce UE. Trendami, które sprawiły, że ceny prądu w ostatnim roku skoczyły o przeszło połowę.
Problem narastał przez lata
Oczywiście krytyki nie można ograniczać tylko do rządu Prawa i Sprawiedliwości. Polski miks energetyczny budowany był przez dziesięciolecia i ostatnie rządy również do wpisywania się w znane od dawna trendy UE zabierały się bardzo ospale. O budowie w Polsce elektrowni jądrowej, która w naszych warunkach wydaje się najsensowniejszym rozwiązaniem, mówi się od kilkudziesięciu lat, inwestycja nadal jednak nie wyszła poza gabinety (pomijając niedokończony Żarnowiec, który zaczęto budować w latach 80., projekt był daleki od realizacji).


Przez lata spółki energetyczne pieniądze zaoszczędzone na niższych niż obecnie cenach uprawnień do emisji mogły wydawać na projekty niskoemisyjne, skupiły się jednak nie na OZE czy energetyce jądrowej, a modernizacji i rozbudowie starych mocy węglowych. Oczywiście z punktu widzenia polskiego bezpieczeństwa energetycznego i to ostatnie było i jest w pewnym stopniu konieczne, jednak zaniedbanie tego pierwszego skutkuje teraz drogim prądem.
Przeczytaj także
Na horyzoncie rysuje się szansa na poprawę. Państwowi giganci coraz więcej mówią o OZE, minister Tchórzewski otwarcie przyznaje także, że jest zwolennikiem budowy elektrowni jądrowej. Więcej na ten temat być może powie nam "Krajowy plan na rzecz energii i klimatu na lata 2021-2030". Jego przygotowanie ministerstwo jednak odkłada w czasie i obecnie mowa jest o publikacji w styczniu 2019 roku. Warto także dodać, że od planu do realizacji droga daleka. Dobre chęci nie przystosują naszego miksu do wymagań UE, potrzebne są realne działania. Bez nich problem drogiego prądu na stałe zagości w nagłówkach wiadomości i nie zmienią tego nawet dopłaty, którymi minister Tchórzewski próbuje przykryć lata niekompetencji tego oraz poprzednich rządów w kwestii polityki energetycznej.