Czy zbiorowy bohater walki z kryzysem – polski konsument – wytrwa w wysiłku podtrzymywania na niewielkim plusie polskiego wzrostu gospodarczego również w 2010 r.? Wzrost PKB w III kw. br. o 1,7 proc., po odsezonowaniu 1 proc., w głównej mierze zawdzięczamy zakupom dokonywanym przez polskich klientów i konsumentów, którzy zamiast wyjechać na wakacje za granicę, pozostali w kraju i tu wydali swoje pieniądze. Po drugie, ten niewielki wzrost PKB zawdzięczamy zakupom samochodów, dokonywanym w Polsce przez naszych sąsiadów: Litwinów, Niemców, Słowaków, którzy kupili ok. 50 tys. nowych aut, bo mieli dopłaty rządowe, a złoty znacząco się osłabiał od lata tego roku. Ot, i prawie cała tajemnica naszych rzekomych ogromnych sukcesów gospodarczych.
Trzeba też pamiętać, że aktualne wskaźniki wzrostu PKB odnosimy do bardzo złych miesięcy ubiegłego roku. Pewien udział w tym, że PKB w 2009 r. zakończymy na poziomie 1-1,5 proc. na plusie, ma również kontrybucja eksportu netto, co oznacza, że polski eksport spadał o połowę wolniej, niż spadał import. Problem w tym, czy ten rzekomo polski eksport rzeczywiście jest polski czy tylko pochodzi z Polski. I choć nadal jesteśmy przedstawiani jako zielona wyspa w morzu europejskiej czerwieni, mamienie nas tym, że naszą gospodarkę czeka kolejny dobry rok i nieustające pasmo sukcesów w 2010 r., a za euro będziemy płacić grosze, bo tylko 3,45 zł, to przysłowiowy Kowalski ma coraz więcej wątpliwości.
Kowalski nie czuje chyba tego samego, co czuje MF J. V. Rostowski, którego rozpiera duma z sukcesu i 1,5-proc. wzrostu PKB; zwykły obywatel nie czuje końca kryzysu i coraz poważniej obawia się najbliższego roku, co pokazują dobitnie badania sondażowe. Niektórzy wręcz traktują zapewnienia MF o końcu kryzysu i recesji w Polsce w 2009 r. jako ponury żart. Według badań CNS OBOP z października 2009 r. zdecydowana większość ankietowanych Polaków uważa, że sprawy w kraju zmierzają w złym kierunku, a gospodarka przeżywa kryzys; 62 proc. Polaków uważa, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku, 67 proc. uważa, że polska gospodarka przeżywa kryzys, z czego blisko 20 proc. jest zdania, że jest to kryzys głęboki. Również nie wszyscy polscy przedsiębiorcy są tak hurraoptymistyczni; niektórzy widzą poważne zagrożenia na horyzoncie przyszłego roku. Dlaczego odczucia społeczne rozmijają się z rządowym PR-em i propagandą sukcesu?
Hulaj dusza, piekła nie ma
Czyżby zwykli zjadacze chleba mieli lepszy barometr niż bankowi analitycy, a tym bardziej sam minister finansów? Czyżby trafniej, a już na pewno znacznie uczciwiej potrafili ocenić nadchodzącą przyszłość i zdarzenia gospodarczo-finansowe? Wyśmiewano się u nas z amerykańskich banków, że dawały kredyty hipoteczne każdemu Amerykaninowi nawet na przysłowiowy puls, co zaowocowało gigantycznymi kłopotami i kryzysem bankowym. Coś podobnego, choć o znacznie mniejszej skali, miało miejsce i u nas.
Banki komercyjne, działające w Polsce, w latach 2007-2008 na potęgę udzielały kredytów detalicznych, tzw. szybkich kredytów, kredytów konsumpcyjnych, ratalnych, gotówkowych praktycznie wszystkim chętnym, okazującym dowód osobisty i zaświadczenia o wysokości zarobków. Zarabiając 1 500 zł brutto, można było z powodzeniem dostać kredyt od 15-20 tys. zł. tylko w jednym banku, a takie operacje często powtarzano w kilku bankach. Rekordziści potrafili zaciągnąć nawet 8-10 kredytów na ponad kilkaset tysięcy zł; powstały nawet wyspecjalizowane grupy przestępcze, które zajmowały się tego typu procederem. Szacuje się, że takich osób, które zaciągnęły więcej niż kilka kredytów, może być nawet ok. 60 tys. Ten wrzód właśnie zaczyna pękać.
Okazuje się, że wartość wszystkich złych kredytów to już kwota około 45 mld zł, z czego 22 mld zł to długi gospodarstw domowych, a 24,5 mld zł to zaległe długi firm. Według KRD wszystkich długów nie tylko tych wobec banków mamy już 85 mld zł. W 2009 r. niespłacone długi wzrosły w porównaniu do roku 2008 aż o 76 proc., zaś wartość niespłaconych długów tylko w III kw. wzrosła o 19 proc., tj. o 3 mld zł, gdy idzie o klientów indywidualnych, i nadal rośnie. Najbardziej zadłużony Polak zalega ze spłatą 80 mln zł. Udział należności zagrożonych w całym portfelu kredytów już w III kw. zbliżył się do 7 proc. Wskaźnik kredytów nieregularnych to już blisko 11 proc.
Do banków nie trafia już co czwarta złotówka pożyczona w ramach tzw. szybkich kredytów, jak i co dwudziesta złotówka pożyczona przez gospodarstwa domowe; to samo dotyczy co dziesiątej złotówki pożyczanej przez firmy. Co siódmy Polak już dziś ponad połowę pensji przeznacza na spłatę kredytów. Kumulacja kłopotów z domowymi budżetami następuje głównie na przełomie roku, po okresie świątecznych wydatków. Banki komercyjne będą więc miały w 2010 r. poważne problemy. Jak na razie najprawdopodobniej będą musiały odpisać kolejne 3--4 mld zł w ramach rezerw i odpisów na tzw. zagrożone kredyty. Do tej pory już odpisały około 8 mld zł. Widać więc, że 2010 r. będzie dla banków komercyjnych bardzo trudny. Być może skorzystają na tym polskie SKOK-i. Na razie część tych strat udało się ukrywać poprzez żonglowanie zapisaniami w sprawozdaniach finansowych.
Niektóre z banków komercyjnych np. Millenium, muszą uruchomić już nowe emisje i to idące w miliardy złotych. Inne banki komercyjne pożyczają setki milionów euro od EBOR-u, EBI. Przedstawiciele MFW uważają, że czeka nas jeszcze kryzys bankowości, ponieważ banki ukrywają prawdziwe straty. Europa martwi się co będzie z kredytami walutowymi w Europie Śr.-Wsch. Bank Światowy wróży wręcz drugą falę kryzysu w krajach Europy Śr.-Wsch. Według niego skutkiem tego kryzysu będzie niewypłacalność blisko 20 proc gospodarstw domowych, uwikłanych w kredyty hipoteczne i konsumpcyjne, w krajach bałtyckich, Rumunii, Bułgarii, na Węgrzech grozi to 30 proc. gospodarstw. Czy rzeczywiście w Polsce nie ma żadnej groźby podobnych perturbacji? Na razie kredyty hipoteczne spłacamy wyśmienicie, ale gdy idzie o pozostałe – już nie. Bank Światowy uważa, że druga fala kryzysu będzie miała dwa oblicza: będziemy mieli jednocześnie pewne niewielkie falujące oznaki ożywienia oraz rosnącą niewypłacalność gospodarstw domowych, jak i kłopoty finansowe z dostępem do kredytów przez małe i średnie przedsiębiorstwa oraz spadek konsumpcji na kredyt.
Kto ma lepszą szklaną kulę?
Widać więc wyraźnie, że Kowalski ma lepszy barometr i tzw. szklaną kulę niż bankowi analitycy czy sam minister finansów, bo znacznie trafniej ocenia rozwój wypadków, mając przy tym świadomość, że trzeba będzie ograniczyć konsumpcję i pożyczanie w najbliższych latach. Kowalski jest też świadomy, że rośnie, a nie maleje, ryzyko utraty pracy. W listopadzie 2009 r. bezrobocie wzrosło i wyniosło 11,4 proc. W 2010 r. liczba bezrobotnych z pewnością przekroczy 2 mln osób. Planowany przez rząd w 2010 r. średni wzrost płac to zaledwie 1 proc., choć wydaje się, że będzie znacznie gorzej, bo inflacja będzie z pewnością wyższa niż 1 proc., a płace niższe. A przecież Polacy i tak nie zarabiają dużo, choć ceny mamy już prawdziwie europejskie. Polacy mają gorzką świadomość, że wzrosną ceny praktycznie wszystkiego: energii, paliw, lekarstw, żywności, polis samochodowych, ceny opłat lokalnych itd.
Podatki pójdą w górę, ale po wyborach
Wzrosną więc podatki lokalne, opłaty bankowe w bankach komercyjnych; niewykluczone, że w 2010 r. już po wyborach prezydenckich zapadną decyzje o powrocie do trzech stawek PIT, o wprowadzeniu powszechnej podstawowej stawki VAT na poziomie 22 proc., podwyżek akcyzy, składki rentowej. Kreatywnej księgowości, zamiatania pod dywan, cerowania naprędce kolejnych dziur budżetowych nie da się kontynuować w nieskończoność. Deficyt budżetowy na przyszły rok rzędu 52 mld zł jest czysto wirtualny, ten prawdziwy wyniesie ok. 90-100 mld. zł. W końcu tego roku faktury resortów ponownie są rolowane na przyszły rok. Do tego MF będzie musiał oddać z tytułu zwrotu akcyzy za energię elektryczną od 6,5-10 mld zł, choć unika tego jak ognia.
Jest już przecież w tej sprawie wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Jak twierdzą pesymiści, ZUS-owi pod koniec roku może zabraknąć nie 5,5 mld zł, ale nawet 9 mld zł. Szpitale zapisują dziś na zabiegi dopiero za 3-4 miesiące, a na niektóre – bardziej skomplikowane – dopiero na połowę 2011 r. W grudniu nadal nie mamy gotowego budżetu NFZ-u na 2010 r. Trwają prace nad obniżeniem zasiłku pogrzebowego – jakby tu oszczędności wynosiły krocie. Kowalski dobrze wie, że polski fiskus nie zamierza zgodzić się na to, by polski przedsiębiorca odliczał VAT od samochodów osobowych oraz kupowanego do nich paliwa, co przecież jest ewidentnie sprzeczne z wydanym w tej sprawie wyrokiem Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. MF i MZ nie zgadzają się też, by Polacy mogli swobodnie korzystać z leczenia za granicą.
Polacy kupili w tym roku o 20 proc. mniej samochodów, wzięli też na nie o 25 proc. mniej kredytów. Budżet i NFZ przestają częściowo refinansować zakupy sprzętu ortopedycznego i wózków inwalidzkich dla niepełnosprawnych. Ceny cukru, kakao na świecie wzrosły o 70 proc., mleka w proszku o 50 proc. W tym roku w Polsce wzrosły już ceny prawie wszystkiego. Wzrost cen żywności ruszy dopiero po świętach, z początkiem Nowego Roku. Od początku tego roku ceny serów żółtych wzrosły o 25 proc., ceny masła o 30 proc. Wzrosły ceny warzyw, owoców; podrożeją z pewnością kawa i herbata oraz papierosy. Ceny prądu, dostarczanego przez niemiecki RWE i szwedzki Vatenfall w ciągu ostatnich dwóch lat wzrosły od 63-70 proc. i nadal będą rosły w 2010 r. Jest to tym bardziej groźne, że polski sąd wydał ostatnio wyrok, że zarówno RWE, jak i Vattenfall nie muszą zgłaszać taryf cenowych do zatwierdzenia; teoretycznie mogą więc ustalać ceny, jakie chcą. Podrożeje olej napędowy, benzyna, autogaz, przejazdy, opłaty na autostradach. Już wkrótce samorządy podniosą nam podatki od nieruchomości oraz podatek od wywozu śmieci.
A w kieszeni coraz bardziej pusto
Już dziś aż 86 proc. Polaków ma sporadyczne problemy finansowe. Co gorsze, aż 46 proc. ma takie problemy bardzo często. O słabości naszych polskich portfeli i oszczędności świadczy fakt, że blisko 70 proc. Polaków miałoby poważny problem, gdyby nagle musiało zdobyć kwotę 1 tys. euro na niespodziewane wydatki. Z pewnością dynamika konsumpcji prywatnej spadnie w 2010 r., co pewnie negatywnie odbije się na wzroście PKB.
Błogi letarg trwa w najlepsze
Nasi rodacy w komercyjnych mediach słyszą, że już po kryzysie. Minister finansów zapewnia, że ominęły nas zarówno kryzys, jak i recesja, że teraz naszą gospodarkę czeka jedynie nieustające pasmo sukcesów. Uspokaja opinię publiczną, że mamy silny, dobrze zaprojektowany i stabilny budżet, a plan oszczędnościowy jest właśnie przygotowywany. Lukrowany obraz polskich fundamentów gospodarczych i podobno będący pod pełną kontrolą stan finansów publicznych mają nas podtrzymać na duchu, utrwalić błogi letarg. Każdy z nas chciałby witać Nowy Rok i siadać do Wigilijnej Wieczerzy z nadzieją na wzrost gospodarczy, poprawę koniunktury, podwyżkę wynagrodzeń. Chcielibyśmy nie odczuwać ryzyka utraty pracy czy konieczności obniżenia standardów życiowych.
To przecież normalne. Pamiętajmy jednak, że życie na kredyt kiedyś się kończy, a zamiatanie pod dywan, blefowanie i żonglowanie wskaźnikami wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Irlandczycy, Litwini, Łotysze czy Grecy też byli przekonywani przez swoje elity i rządy, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Rzeczywistość przerosła najczarniejsze scenariusze. Dziś spekulacja, kreatywna księgowość, gigantyczny PR zastąpiły naszym analitykom i decydentom chłodną analizę i kalkulację. Zaklinanie rzeczywistości zastąpiło zdrowy rozsądek.
Europejska poprawność i opinia salonów – polską rację stanu. Opinia rynków zastąpiła rzetelne wyliczenia i szacowanie ryzyka. Nic dziwnego, że zwykły Kowalski zapewnienia o końcu kryzysu traktuje jak ponury żart. Czy zarabiający 2 000 zł brutto, a to blisko 50 proc. Polaków, może czuć bezpieczeństwo ekonomiczne i wiarę w to, że najgorsze już za na nami? Wiara co prawda czyni cuda, ale czy socjotechnika, a właściwie propaganda sukcesu, zastąpi pogłębione analizy i tzw. wczesne ostrzegane o nadchodzącym tsunami czy huraganie Vincent? Czy nadal nie musimy nic robić, bo jest dobrze? Czy mamy dożywotni bilet jazdy na gapę przez kryzys? Niewątpliwie wielu z nas wolałoby być biedniejącym milionerem, niż bogacącym się powoli biedakiem. Po 2009 r. jako nieliczni uzyskaliśmy wzrost PKB w granicach 1-1,5 proc.
Przy obecnym spadku PKB w Niemczech czy Francji i naszym rachitycznym wzroście, najprawdopodniej będziemy te dwa kraje, jak i inne kraje europejskie pod względem poziomu zamożności i zarobków, gonić przez 40 lat. Natomiast jeśli chodzi o ceny, to polskie ceny przegoniły już nawet te niemieckie i francuskie. Gdy weźmiemy pod uwagę tempo i skalę zadłużania się, to już wkrótce dogonimy takie kraje, jak Grecja, Islandia czy Irlandia. Mimo, że nasz dług do PKB to zaledwie 55-60 proc., a grecki 112 proc., to skutki społeczne mogą być podobne. Może jednak nie warto martwić się na wyrost tym, co zdarzy się w 2010 r., skoro zgodnie z tym, co zapowiadają wyrocznie i amerykańscy filmowcy, w 2012 r. i tak ma być koniec świata.
Janusz Szewczak
Autor jest analitykiem gospodarczym