W ten weekend Argentyńczycy otrzymają rzadką okazję gruntownej zmiany ustroju gospodarczego. Zobaczymy, czy wystarczy im odwagi, aby wyrwać się z peronistycznych kolein, które przez poprzednie dekady zrujnowały ten niegdyś najbogatszy kraj świata.


W kręgach ekonomiczno-finansowych Argentyna uchodzi za synonim gospodarczej katastrofy i permanentnego kryzysu. I trudno się temu dziwić. Jest to notoryczny bankrut. Trzy lata temu zbankrutowała po raz 9. w swej 200-letniej historii. To także inflacyjny rekordzista. Inflacja w „kraju srebra” przekracza już 140%. Trwa w zasadzie już permanentny kryzys walutowy. Tylko w tym roku peso straciło połowę wartości względem dolara, w 5 lat tracąc prawie 90%. Około 40% Argentyńczyków żyje w ubóstwie. W tym niegdyś najbogatszym kraju Ameryki Południowej dochodzi do masowej grabieży spożywczych marketów.
Kraj utraconych możliwości
Jeszcze sto lat temu Argentyna była jednym z najbogatszych krajów świata. Ominęły ją kataklizmy obu wojen światowych oraz klęski naturalne. Ale z powodu całej serii populistyczno-socjalistycznych rządów ten piękny i pełen bogactw naturalnych kraj stał się pariasem w gronie państw rozwiniętych. Według szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego PKB przypadające na Argentyńczyka wyniesie w tym roku ok. 13,3 tys. USD. Daje to temu krajowi 66. pozycję, w gronie takich państw jak Turcja, Rosja czy Meksyk. Dla porównania, w Polsce PKB per capita ma wynieść ok. 22,4 tys. USD.


Tylko w XXI wieku Argentyna zaliczyła trzy wielkie katastrofy gospodarcze (ze spadkiem PKB o ponad 10%) i do tego kilka pomniejszych recesji. Ich współczesna historia gospodarcza to pasmo kryzysów i bankructw. Nędza, cwałująca inflacja, recesja i w zasadzie już permanentny kryzys gospodarczy i walutowy – to argentyński krajobraz nie tylko ostatnich lat, ale całych dekad.
Argentyna objęta jest kuratelą i wsparciem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, opiewającym na ponad 40 mld dolarów. Stopy procentowe w październiku wyniesiono do niebotycznego poziomu 133% (są najwyższe na świecie). I co? I nic to nie daje! Argentyna nadal pogrąża się w zapaści gospodarczej, jego mieszkańcy ubożeją, a klasa rządząca ma się dobrze. Krajem wciąż rządzą peroniści, którzy z przerwami sprawują władzę od roku 1946.
Czy Argentyńczycy wybiorą zmiany?
Gospodarcze kłopoty Argentyny nieodłącznie wiążą się z krajową polityką. Przez większą część współczesnej historii krajem rządzili peroniści, czyli taka nacjonalistyczno-populistyczna odmiana socjalizmu. I pewnie dlatego kraj, który uniknął nieszczęść dwóch wojen światowych (i jeszcze mógł na nich zarabiać jako państwo neutralne – patrz: Szwecja), powoli staczał się w gospodarczą przepaść. Nawet próba nieco bardziej liberalnego socjalizmu w latach 90-tych XX wieku zakończyła się potężnym kryzysem finansowym i depresją gospodarczą.
Próba odsunięcia od władzy argentyńskich socjalistów i wybór na prezydenta w 2015 roku prorynkowego Mauricio Macriego poskutkowała tylko połowicznymi reformami. Nowy rząd próbował przeprowadzić reformy i przywrócić równowagę budżetu państwa. Nie udało się. Lewicowa ekipa peronistów mimo licznych skandali korupcyjnych odzyskała władzę jesienią 2019 roku. Teraz jednak w grze o przejęcie władzy jest zupełnie nowy kandydat.


W sierpniowych prawyborach prezydenckich najwięcej głosów uzyskał libertariański kandydat Javier Milei, który otrzymał blisko 30% poparcia. 22 października Milei uplasował się na drugim miejscu w pierwszej turze prezydenckiej elekcji. Frekwencja jak na argentyńskie standardy była rekordowo niska i wyniosła 74%. Najwięcej głosów uzyskał peronista Sergio Messa, na którego zagłosowało 36,6% wyborców. Javier Millei uzyskał 30%. Druga tura odbędzie się w najbliższą niedzielę, 19 listopada.
Kim jest Javier Millei?
Urodzony 53 lata temu argentyński ekonomista wzbudza skrajne emocje. Lewica go nienawidzi, konserwatyści nim gardzą, a media głównego nurtu w karykaturalny sposób prezentują jego poglądy. Millei jest zwolennikiem austriackiej szkoły ekonomii opartej o teorie Ludwiga von Misesa. „Austriacy” opowiadają się za wolnym rynkiem, minimalną ingerencją państwa (czytaj: polityków i urzędników) w gospodarkę, a źródeł współczesnych kryzysów gospodarczych na ogół upatrują w działalności banków centralnych.
Javier Millei zasłynął z krytyki „argentyńskiego modelu gospodarczego”, opartego o rozdęte wydatki socjalne, rządową kontrolę nad wieloma sektorami gospodarki i permanentnie wysoką inflację. Do polityki wszedł dopiero w roku 2021, zdobywając mandat w Izbie Deputowanych (czyli niższej izbie argentyńskiego parlamentu). Millei należy do Partii Libertariańskiej założonej raptem 5 lat temu i liczącej blisko 22 tysiące członków.
Sam Millei identyfikuje się jako „liberał”, minarchista (czyli zwolennik państwa minimum) oraz anarcho-kapitalista. Zdecydowanie opowiada się przeciwko aborcji (zostawiając wyjątek w przypadku gwałtu). Jest zwolennikiem prawa wolnego wyboru w takich sprawach jak narkotyki, prostytucja, małżeństwo, preferencje seksualne czy identyfikacja płciowa. W ten sposób wymyka się archaicznym, XX-wiecznym podziałom na konserwatystów i postępowców. Równocześnie opowiada się za swobodnym dostępem do broni oraz wyrażał sceptycyzm wobec ideologii „zmian klimatycznych” czy masowego zastosowania "eksperymentalnych preparatów mRNA przeciwko COVID-19". Nieprzychylne mu media przedstawiają go jako szaleńca, zwolennika handlu ludzkimi organami, „denialistę” klimatycznego, wyznawcę „teorii spiskowych” czy też po prostu zwykłego „foliarza” i płaskoziemcę.Symbolem jego kampanii wyborczej jest piła lańcuchowa, której używa na swoich wiecach.
The front-runner of the Argentine presidential election, Javier Milei, swinging a chainsaw during a rally
— Visegrád 24 (@visegrad24) September 17, 2023
The chainsaw symbolizes the cuts in public spending that are in his electoral program:
"It's time to put an end to the caste. We are tired of politicians who steal & lie" pic.twitter.com/1l20XcK0UU
Radykalny plan dla Argentyny
Nie jest jednak szczególnie istotne, jakie Millei ma poglądy dotyczące klimatu, aborcji czy narkotyków. Chodzi o to, co proponuje w kwestiach gospodarczych, czyli w temacie, który dla milionów Argentyńczyków jest w tej chwili kwestią absolutnie kluczową. Naczelnym postulatem Javiera Milleia jest likwidacja banku centralnego i dolaryzacja gospodarki.
Jest to postulat nie tyle nawet radykalny, co stanowiący pogwałcenie wszelkich przyjętych w XX wieku zasad organizacji gospodarki. Większość jego krytyków nie ma nawet pojęcia, jak daleko idące byłyby konsekwencje takiego kroku. Po pierwsze, rząd Argentyny utraciłby możliwość wydawania pieniędzy, których nie ściągnąłby z podatków lub ze sprzedaży majątku państwowego. Po drugie, momentalnie ustałaby inflacja – w obiegu jako jedyna waluta pozostałby dolar amerykański, którego Argentyna nie jest władna „dodrukować”. Byłoby to definitywne zerwania z argentyńskim modelem gospodarczym, uparcie forsowanym od roku 1946 i który doprowadził kraj do ruiny.
Milei proponuje radykalne zerwanie z argentyński socjalizmem i przestawienie kraju na tory wolnego rynku, własności prywatnej i klasycznych wartości liberalnych. Byłaby to ekonomiczna rewolucja, przy której reformy Wilczka i Balcerowicza za lat 1988-89 jawiłoby się jako delikatny lifting systemu. Do tego Milei postuluje radykalne obniżenie podatków oraz wydatków rządowych. „Podatki to kradzież” – taką moralną ocenę „danin publicznych” prezentuje kandydat na prezydenta Argentyny.
Wraz z drastycznym cięciem podatków Javier Millei zapowiada ostre cięcie wydatków publicznych. I to nie tylko tych na administrację i polityków, ale też na wszelkiej maści transfery socjalne składające się na – jakby to teraz śmiesznie nie brzmiało – argentyńskie „państwo dobrobytu”. Millei spory nacisk kładzie także na ograniczenie przestępczości, na co jego zdaniem najlepszym panaceum jest swobodny dostęp do broni palnej dla obywateli. Tak, aby potencjalne ofiary miały się czym bronić przed bandytami. A ci ostatni mają trafić tam, gdzie ich miejsce – czyli za kratki.
„Nie płacz po mnie Argentyno”?
Najnowsze sondaże wskazują, że obaj kandydaci – libertarianin Javier Milei oraz peronista Sergio Massa – idą łeb w łeb. Niewielką przewagę ma ten pierwszy, ale drugi ma za sobą aparat państwowy. Szanse na wolnościowy zwrot w Argentynie są zatem pół na pół. A może nawet mniejsze, bo równocześnie odbywają się wybory parlamentarne i gubernatorów prowincji. Ruch polityczny o nazwie La Libertad Avanza (w dosłownym tłumaczeniu: „wolność postępuje”) założony przez Milleia może liczyć na ok. 30% głosów. Peroniści spod szyldu Jedność dla Ojczyzny mogą liczyć na podobne poparcie. Konserwatyści według sondaży powinni zebrać ok. 24% głosów.
Nawet wybór Mileia na urząd prezydenta nie zagwarantuje realizacji jego najbardziej radykalnych postulatów, ze „skasowaniem” banku centralnego na czele. Ale może zmienić kierunek, w jakim płynie (a w zasadzie tonie) gospodarka Argentyny. Będzie to też swoisty test hipotezy Daniela Kahnemana: „Większość z nas myśli dopiero gdy w obliczu decyzji, którą trzeba podjąć, wyczerpie wszystkie inne możliwości”. Dokładnie tak jest zarówno z Argentyńczykami, jak i kiedyś pewnie będzie z Polakami. Zaczniemy dokonywać przemyślanych wyborów politycznych dopiero wtedy, gdy wyczerpiemy wszystkie inne możliwości i podejmiemy wszystkie możliwe błędne decyzje.