Od półtora roku mamy piękną hossę na warszawskim parkiecie, a giełdowe indeksy* [*nie dotyczy WIG20] biją historyczne rekordy. W takich okolicznościach przyrody trudno nie pokusić się o spekulację dotyczącą tak okrągłego poziomu najstarszego indeksu na GPW.


W latach 2008-2020 przyzwyczailiśmy się, że hossa na GPW trwa równie długo co lato w Laponii, a bessa potrafi się ciągnąć całymi latami. Zapomnieliśmy też, jak to jest doświadczać nowych szczytów na giełdowych indeksach. A coś takiego jak „rekordy na GPW” widzieli tylko najstarsi stażem inwestorzy. Psioczenie na warszawski parkiet stało się już tak nagminne, że aż nudne. A tu nagle nadeszła lockdownowa wiosna 2020 i wszystko ruszyło z kopyta.
Półtora roku później doczekaliśmy się nawet nowych nominalnych szczytów na WIG-u, sWIG-u i mWIGu. Tak, tak, aż 14 lat musieliśmy czekać na jednoznaczne poprawienie rekordów z 2007 roku (jednodniowy „wyskok” WIG-u ze stycznia 2018 się nie liczy). Co prawda, później nadeszła wojenno-inflacyjna bessa roku 2022 i polskie akcje znów stały się najbardziej znienawidzoną klasą aktywów w galaktyce. Ale nie trwało to zbyt długo. Od niemal 20 miesięcy na GPW mamy hossę, która wyniosła nas i nasze portfele na nowe szczyty.
Zobacz także
Każda hossa kiedyś się kończy. Ale niektóre później niż inne
20 maja 2024 roku WIG zameldował się na poziomie 89 657,97 punktów, po raz kolejny w tym roku poprawiając historyczne maksima. Najstarszy indeks polskiej giełdy znajduje się już niemal dwa razy wyżej niż w dołku bessy w październiku 2022. Zbliża się też do coraz bardziej „okrągłych” poziomów. 90 tysięcy wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Pójdźmy jednak o kilka kroków dalej i zapytajmy: a kiedy sto tysięcy?
Wiem, że tego typu teksy lubią się brzydko starzeć i po latach uwielbiają ośmieszać swoich autorów. Mimo to zaryzykuję tezę, że ta hossa jest nieco inna niż to, co widzieliśmy przez poprzednie lata. I owszem, zdaję sobie sprawę, że taki artykuł pisany przez dyżurnego „niedźwiedzia” to silny kontrarny sygnał sprzedaży. Lecz zanim rzucicie się Państwo składać zlecenia sprzedaży PKC, to proponuję choć chwilę zastanowić się, co jest teraz grane na warszawskim parkiecie.
W kwietniu rynek byka na GPW obchodził swoją 19. miesięcznicę i tym samym wkroczył w swój wiek „umieralności”. Tyle bowiem trwała najkrótsza jak dotąd hossa w historii polskiej giełdy (ta po kryzysie rosyjskim, a przed pęknięciem bańki internetowej). Jednakże przeciętny czas trwania fali wzrostowej na naszym parkiecie wynosi 26 miesięcy. Z tego by wynikało, że początku bessy można by oczekiwać już jesienią. Ale to tylko średnia. Poza tym, zanim nasz byk wyciągnie kopyta, może jeszcze solidnie pociągnąć rynek w górę.
WIG na 100 000 punktów? A czemu nie?
W momencie pisania tego artykułu wartość WIG-u wynosiła 88 235,64 pkt. Do pierwszej „setki” brakowało więc nieco ponad 13%. Czy to dużo? Jeśli weźmiemy pod uwagę zeszłoroczną stopę zwrotu (+36,5%), to raczej nie. Tyle że od początku 2024 roku WIG zyskał już 13,1%. Musiałby zatem w drugim półroczu powtórzyć wynik z pierwszych miesięcy roku, co już takie proste nie jest. Zwłaszcza jeśli przypatrzymy się rocznym wynikom naszego indeksu na przestrzeni minionych 23 lat.
Aby w 2024 roku osiągnąć 100 000 punktów, WIG musiałby zyskać 27,5% względem stanu z końca roku ubiegłego. Powyższy wykres pokazuje, że jest to jak najbardziej realne – w przeszłości taką lub wyższą roczną stopę zwrotu odnotowaliśmy dziewięć razy. Jednak tylko trzy razy przytrafiła się sytuacja, aby WIG notował tak wysokie roczne stopy zwrotu dwa lata z rzędu. Wszystkie te przypadki miały miejsce w latach 2003-2006, podczas tzw. wielkiej hossy pokoleniowej.
Czy zatem potrzebujemy „epickiej” hossy, aby WIG zameldował się na tak wysokim poziomie? No przecież niekoniecznie! Po pierwsze, może to zrobić za rok albo za dwa (albo i nigdy). Nikt przecież nie powiedział, że rynek byka musi się skończyć w 2024 roku. Po drugie, WIG może „dotknąć” sześciocyfrowej wartości w trakcie roku, by zakończyć go niżej (może nawet niżej niż obecnie). Scenariuszy jest tu sporo. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że droga na sto tysięcy punktów na dłuższą metę wydaje się być jedynym możliwym rozwiązaniem.
Dlaczego? Dlatego, że WIG w przeciwieństwie do WIG20, mWIG40 czy sWIG80 jest indeksem dochodowym, a nie cenowym. Oznacza to, że kumuluje on w sobie wszystkie dochody otrzymywane przez inwestorów z tytułu posiadania akcji. Chodzi przede wszystkim o dywidendy. Tegoroczny sezon dywidendowy zapowiada się „na bogato”. I chodzi tu nie tylko o sute dywidendy z banków, ale też o szerszy trend, w ramach którego coraz więcej spółek dzieli się zyskami ze swoimi akcjonariuszami. Zyski te w 2023 roku były naprawdę mocne. Stopa dywidendy dla WIG-u to w tej chwili blisko 4%. Jeśli taki wynik utrzyma się do końca roku, będzie to najwyższa wartość w historii.
Po drugie, nie zapominajmy o inflacji. Akcje i zyski spółek są wartościami nominalnymi i rosną wraz ze spadkiem siły nabywczej polskiego pieniądza. Zatem sto tysięcy punktów na WIG-u to w ujęciu realnym zupełnie co innego niż 67 tysięcy z lipca 2007 roku. Od tego czasu skumulowana inflacja CPI wyniosła ponad 81%. Czyli tamten szczyt w „dzisiejszym” pieniądzu byłby wart ponad 121 tys. pkt, a więc nawet osiągnięcie przez WIG sześciocyfrowego poziomu nie będzie oznaczało nowego rekordu wszech czasów. Tak samo jak obecne szczyty istnieją tylko w ujęciu nominalnym, ale już nie w realnym.
Pamiętajmy też, że inflacja jest drogą w jedną stronę. Permanentny spadek siły nabywczej pieniądza jest wpisany we współczesny system finansowy, który bez inflacji imploduje pod ciężarem własnych długów. To dlatego banki centralne „dbają” o utrzymywanie inflacji i dlatego epizody deflacyjne we współczesnym świecie zdarzają się równie często jak deszcz na pustyni. A myślicie, że dlaczego argentyński Merval w zeszłym roku przebił barierę miliona punktów? Albo taki turecki BIST100 w 2020 roku został ponownie „zdenominowany” i obcięto mu dwa zera? Że taką hossę tam mieli? A może to sprawka super-inflacji i zdruzgotania wartości lokalnych walut?
Nie twierdzę, że to samo grozi teraz WIG-owi. Ale w końcu jesteśmy w tym samym inwestycyjnym „koszyku” co Turcja czy Argentyna i zasadniczo inflacja w dłuższym terminie pozytywnie wpływa na nominalne stopy zwrotu z rynku akcji (na te realne to już niekoniecznie i nie zawsze).
Dlaczego ta hossa jest nieco inna
Nie chodzi mi jednak tylko o to, aby sprowadzać wszystko do wartości nominalnej i narzekać na polski rynek akcji. Od wielu miesięcy widzimy coś, czego na GPW nie doświadczyliśmy od wielu lat. Być może moje obserwacje i wyciągane z nich wnioski okażą się błędne, ale trudno przejść obojętnie obok tak licznej grupy czynników natury fundamentalnej.
Po pierwsze, chodzi o moment cyklu koniunkturalnego, w którym się obecnie znajdujemy. Polska gospodarka dopiero zaczyna przyspieszać po bardzo nietypowej recesji z lat 2022-2023. W II kwartale roczna dynamika PKB wyniosła zaledwie 1,9% i patrząc na historyczne analogie, jeszcze dobre kilka kwartałów powinno ją dzielić od cyklicznego maksimum. Znajdujemy się zatem wciąż w fazie ożywienia gospodarczego, co w przeszłości wspierało hossę na GPW. Nawet jeśli wziąć poprawkę na fakt, że w tym cyklu dołek bessy na GPW wypadł jakieś pół roku wcześniej, niż cykliczne minimum PKB, to wciąż powinniśmy mieć przynajmniej 2-3 kwartały „okna hossy”.
Po drugie, po raz pierwszy od wielu lat obserwujemy tak silne zainteresowanie kapitału zagranicznego polskimi aktywami. Widać to i po WIG-u20 i po zachowaniu złotego. Od jesiennych wyborów parlamentarnych zachodni kapitał wali do nas drzwiami i oknami. I nie robi tego ani bezinteresownie, ani bez wyraźnej przyczyny. Tym bardziej, że przez poprzednią dekadę polskie aktywa z reguły odstawały od całości rynków wschodzących. Teraz tą „lukę względnego niedowartościowania” prawie udało się domknąć. Ale wciąż brakuje jeszcze 20 punktów procentowych.
Tutaj w grę wchodzą jeszcze zmiany „koszykowe”. W marcu 2022 roku Rosja wypadła z koszyka rynków wschodzących, ponieważ w ramach sankcji za napaść na Ukrainę została odcięta od światowych rynków kapitałowych. W ostatnim czasie taka pełzająca banicja spotkała aktywa chińskie, które dla wielu inwestorów instytucjonalnych (zwłaszcza z USA) stały się „nieinwestowalne”. Część obawia się, że chińskie akcje może w pewnym momencie spotkać to samo, co akcje rosyjskie. Z drugiej strony coś w tych funduszach „emerdżingowych” trzeba przecież trzymać, a to oznacza relatywnie większą ekspozycję na walory z GPW.
Po trzecie, od ponad dwóch lat obserwujemy bezprecedensową słabość rynków wschodzących na tle rynków rozwiniętych. Stoję na stanowisku, że rynki finansowe kochają regresję do średniej i że prędzej czy później „emerdżingi” nadrobią straty względem Wall Street. Tak samo jak giełdowa dominacja Ameryki nie będzie trwała wiecznie.
Po czwarte, renesans rynków wschodzących powinien zostać wsparty przez narodziny nowej surowcowej super-hossy. Byłoby to odwrócenie trendów dominujących w ostatniej dekadzie, które premiowały dostawców cyfrowych usług ponad producentów twardych, realnych dóbr materialnych.
Po piąte, w ostatnich latach na GPW pojawił się nowy gracz, który w długim terminie zmienia strukturę napływu gotówki na warszawski parkiet. Tym graczem są oczywiście fundusze PPK, które miesiąc w miesiąc muszą kupować polskie akcje i to za coraz większe kwoty. To trochę taki powrót do wczesnych lat OFE. Pamiętamy przecież, co stało się z giełdowymi indeksami po roku 2003 (czyli cztery lata po „odpaleniu” OFE. Niedługo upłynie 5 lat od uruchomienia PPK).
Po szóste, na giełdowym parkiecie wciąż nie widzimy przysłowiowej „ulicy”, która zwykle uaktywnia się dopiero w ostatnich fazie hossy. Napływ gotówki do polskich funduszy akcyjnych od początku tego rynku byka jest albo ujemny, albo śladowy. W kwietniu było to na przykład -87 mln zł po napływie 143 mln zł w marcu – wynika z danych Analiz Online. Przecież to są fistaszki w zestawieniu z 2,5 mld zł, jakie tylko w poprzednim miesięcy trafiły do funduszy dłużnych. Gdy (jeśli) detal przeprosi się wreszcie z polską giełdą (np. gdy zobaczy wysokie dwucyfrowe stopy zwrotu), to możemy być świadkami „wielkiej hossy napływowej”, nieco podobnej do tej z lat 2006-2007. To jest jeszcze przed nami (choć nie wiem, czy akurat podczas tej hossy).
Jeśli do tego dodamy wciąż niewygórowane wyceny (przynajmniej na bazie wskaźnika c/z) oraz niewydobyty potencjał kryjący się w wielu spółkach kontrowanych przez polityków (patrz: energetyka, JSW, KGHM), to lista argumentów za kontynuacją hossy robi się całkiem długa. Odjąć od niej trzeba prawdopodobny koniec hossy bankowej, gdzie osiągnięto już nowe rekordy. Rzecz jasna, same argumenty niczego jeszcze nie przesądzają, ale historyjka o stu tysiącach punktów na WIG-u nie leży już na półce z napisem „fantastyka”. Nie wiemy jeszcze, czy znajdzie się w pozycji „literatura faktu”, jednak szanse na to są w mojej ocenie warte podjęcia takiego ryzyka.

























































