

Za cenę 3 metrów kwadratowych nowego mieszkania w Warszawie można tutaj kupić kawałek ziemi i wybudować sobie dom z widokiem na ocean. Ale uwaga - to pułapka. Europejskie życie w Afryce jest dużo droższe niż europejskie życie w Europie.
Bohaterem tego odcinka #TamMieszkam jest Leszek Pędzisz, Polak, który zamieszkał na Czarnym Lądzie.
Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl: Czym na co dzień zajmują się miejscowi, z którymi obcujesz?
Leszek Pędzisz: Powiedziałbym, że wszystkim i niczym… Moree jest miejscowością rybacką, gdzie od wieków mężczyźni zajmowali się połowem, a ich żony oprawiały i wędziły złowione ryby. Tak jest po części i dzisiaj, ale jednak widać stopniowe zmiany. Życie na przeludnionym wybrzeżu staje się coraz cięższe.
Fot. Thinkstock
W przybrzeżnych wodach zaczyna brakować ryb, więc kutry (czyli tutaj drewniane dłubanki) muszą wypływać na połów coraz dalej, a i tak czasami wracają z niczym. W mieście nie ma mroźni, więc ryby trzeba sprzedać świeże zaraz po połowie albo uwędzić, zanim zaczną się psuć. Ale i te wędzone nie mogą za długo „leżeć” w wilgotnym klimacie i jeśli nie uda się ich szybko zbyć, to są do wyrzucenia. To wszystko sprawia, że zarobek z rybołówstwa stał się niepewny i wielu ludzi znajduje sobie po prostu inne zajęcie. Mężczyźni imają się z reguły różnych prac fizycznych, a kobiety handlują, czym tylko się da.
W Moree nie spotka się „białych kołnierzyków” spieszących co rano do swoich klimatyzowanych biur. W Afryce to ulica daje dorywczą pracę i skromny zarobek. W moim miasteczku pełno jest sklepików, różnych warsztatów, stoisk z afrykańskim fast-foodem. Jednak nie wyglądają one tak, jak byśmy to sobie wyobrażali. Więksi sklepikarze urzędują w zbitych z desek i pomalowanych w fantazyjne kolory budkach. Ci mniejsi rozkładają swoje artykuły na drewnianych stolikach ustawionych na poboczu drogi. Jednak najwięcej jest sklepikarzy obnośnych, którzy noszą swoje sklepy, czyli najczęściej wypełnione po brzegi sprzedawanymi artykułami wielkie metalowe misy na głowach. Gdy rozmawialiśmy o Baku, to opowiadałem Ci o ludziach częstujących herbatą z termosu czy sprzedających papierosy na sztuki.
Potwierdzam.
Pod tym względem afrykańska ulica potrafi zaskoczyć jeszcze bardziej. Można tutaj na przykład spotkać ulicznych „pedicurzystów”, którzy na specjalną prośbę klienta wydłubią mu starannie brud spod paznokci u stóp, a następnie przytną je elegancko żyletką.
Kiedyś idąc ulicą w Moree, przeczytałem na murze jednego z domów wymalowany kredą napis „No food for lazy men and women”. I rzeczywiście, w Ghanie żadna praca nie hańbi, jeśli pozwala zarobić parę groszy na ciepły posiłek. Tutaj nie ma kolejek bezrobotnych przed urzędami pracy, bo państwowa opieka socjalna praktycznie nie istnieje. Można liczyć tylko na siebie i ewentualnie na pomoc rodziny. Na afrykańskiej ulicy walka o przetrwanie toczy się każdego dnia i dla tutejszych ludzi stała się już po prostu rutyną.
Fot. Leszek Pędzisz
Ulica wychowuje też dzieci, z których wiele zaczyna pracować jeszcze zanim ukończy 10 lat. Są też takie, które całymi dniami błąkają się po ulicach w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia. Posłanie dziecka do szkoły jest luksusem, na który wielu rodzin po prostu nie stać. Wielu mężczyzn nie ma tu stałej pracy i często przesiaduje bezczynnie na ławeczkach przed domami. Wiele kobiet odchodzi od mężów, zostawia dzieci pod opieką dziadków i wyjeżdża w poszukiwaniu zarobku do innego miasta.
Często spotykasz tu obcokrajowców?
Nie w Moree, tutaj ja i moja dziewczyna jesteśmy jedynymi międzynarodowymi „gwiazdami”. Nawet po pół roku naszej obecności w miasteczku okoliczne dzieciaki wciąż nie są nami znudzone i gdziekolwiek tylko pójdziemy, rozlegają się okrzyki „Obroni”, co w lokalnym języku Fante oznacza „biały człowiek”. Jednak w większych miastach jest już sporo obcokrajowców, i to nie tylko turystów, ale także mieszkających w Ghanie na stałe ekspatów – na przykład pracowników organizacji humanitarnych, ale też ludzi, którzy przyjechali tu z pomysłami na własny afrykański biznes.
Pytam o zagranicznych, bo z zaskoczeniem odkryłam, że Ghana jest jednym z popularniejszych kierunków wybieranych przez turystów kierujących się do Afryki Zachodniej. Jak byś to wyjaśnił?
Tak, to prawda. Ghana często bywa nazywana „Afryką dla początkujących” lub też „Bramą do Afryki”. A wyjaśnienie jest bardzo proste. Ghana od lat pozostaje najstabilniejszym i najbezpieczniejszym państwem regionu. Jako pierwsza z krajów kolonialnej Afryki uzyskała niepodległość i przez ponad 50 lat, aż do dzisiaj, nie zaznała żadnych konfliktów zbrojnych. Owszem, bywały małe rewolucje czy przewroty, po których następowały mniej lub bardziej demokratyczne rządy, ale generalnie było stabilnie i to właśnie ta stabilność stała się wizytówką Ghany. Mimo wielu przecież podziałów etnicznych i religijnych, kraj potrafił zachować jedność i integralność, w odróżnieniu od innych państw regionu, które targane wewnętrznymi konfliktami często na długie lata pogrążały się w krwawych wojnach domowych.
Fot. Leszek Pędzisz
To na stabilności Ghana zbudowała swoją pozycję kraju przyjaznego turystom i inwestorom. Niewiele jest krajów w Afryce, którym dane było doświadczyć 50 lat spokojnego rozwoju. Nic dziwnego, że w tym czasie Ghana wyrosła na gospodarczego tygrysa Afryki Zachodniej. Zgoda, z punktu widzenia dominującej gospodarki europejskiej nie tyle tygrysa, co tygrysiątko zaledwie, i to w dodatku jeszcze bezzębne. Niemniej jednak na tle sąsiadów gospodarcze słupki ghańskiej gospodarki wyglądają naprawdę imponująco. I podczas gdy wielu Ghańczyków poddaje się marzeniom o „high life” w Europie, ich sąsiedzi zza miedzy realizują trochę mniej ambitne plany, masowo emigrując w poszukiwaniu pracy do… Ghany. Mój znajomy, który z ramienia dużej organizacji pozarządowej wdraża projekty pomocowe w kilku krajach Afryki Zachodniej stwierdził nawet, że przepaść pomiędzy Ghaną a innymi państwami regionu jest tak wielka, jak przepaść pomiędzy Polską a Ghaną.
Czym ten kraj może chwalić się na zewnątrz? Słynie głównie z eksportu złota i kakao, odpowiadając za 17% jego światowej produkcji.
No właśnie, eksportują, a nie produkują… ale do gospodarki pewnie jeszcze wrócimy. Ja jednak chyba postawiłbym tutaj na turystykę. Ghana próbuje reklamować się hasłem „The Land of Culture”, i bardzo słusznie, bo w tym względzie ma wiele do zaoferowania. Oryginalne wielowiekowe tradycje, które przetrwały w Ghanie do dnia dzisiejszego to coś, czego w Europie nie zobaczymy. A do tego dochodzi jeszcze przecież spektakularna natura oraz ważne zabytki z czasów kolonialnych. Ale i tutaj potrzebne są odpowiednie planowanie i inwestycje rozwojowe.
Sporo podróżowałem po Ghanie i wydaje mi się, że największy potencjał tkwi w tzw. community based projects, czyli zazwyczaj małych projektach ekoturystyki, z których zyski nie płyną do prywatnych kieszeni, ale w całości wspierają rozwój lokalnych społeczności. Takich inicjatyw w Ghanie jest całkiem sporo, ale nie są one odpowiednio rozpropagowane, a szkoda, bo wielbicieli „odpowiedzialnej turystyki” cały czas przybywa.
Jesteś z wykształcenia ekonomistą. Co hamuje rozwój takich państw, jak Ghana?
Nie chciałbym się za bardzo wymądrzać, bo też przyznam, że niespecjalnie wczytywałem się w makroekonomiczne analizy ghańskiej gospodarki, niemniej jednak jej największe ułomności można dostrzec gołym okiem, nawet z perspektywy przechodnia na ulicy w Moree. Mój główny zarzut jest taki, że Ghana po prostu nie produkuje, nie wytwarza. Wyobraź sobie, że w Moree, rybackiej miejscowości na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, na sklepowych półkach królują puszki z importu - sardynki z Francji, makrela z Chin, tuńczyk z Tajlandii. Ryby z lokalnego połowu gniją, bo w mieście nie ma mroźni, a biedujący ludzie wykosztowują się na francuskie sardynki. Absurd.
Wspomniałaś też o tym, że około 17% światowej produkcji kakao pochodzi właśnie z Ghany. Jednak to jest tylko eksport ziarna kakaowca, czyli tak naprawdę surowca otrzymywanego z jego owoców. Finalny produkt powstaje gdzie indziej. W rezultacie w Ghanie, gdzie dzikie drzewa kakaowca można zobaczyć rosnące przy drogach, Ghańczycy popijają na śniadanie kakao z importu albo takie, które zostało co prawda wyprodukowane w kraju, ale na zagranicznej licencji. W Ghanie nawet zapałki są z importu. Co dobrego można powiedzieć o gospodarce kraju, który musi importować zapałki…?
Fot. Thinkstock
Oczywiście to nie jest wyłącznie problemy Ghany, ale generalnie całej postkolonialnej Afryki. Państwa afrykańskie wyprzedają surowce, ale są zmuszone importować gotowe produkty. Oprócz deficytu odpowiedniej technologii produkcyjnej, gospodarki afrykańskie cierpią także na brak kluczowej technologii wydobywczej. W efekcie na Czarnym Lądzie rozgościły się setki zachodnioeuropejskich, amerykańskich oraz chińskich konsorcjów wydobywczych, które eksploatowanymi na wielką skalę surowcami, zamiast afrykańskich, napędzają własne gospodarki. W rezultacie umacniają się więzi i rośnie gospodarcza zależność afrykańskich państw od inwestorów z zewnątrz.
Co w efekcie jest dostępne w sklepach?
To zależy, czy patrzymy z perspektywy mieszkańca Ghany, czy też może europejskiego turysty. Koszyk podstawowych produktów w Ghanie wygląda zupełnie inaczej niż na przykład ten w Polsce. W małych miasteczkach i wioskach wybór produktów jest bardzo ograniczony. Masło, ser żółty, szynka, pomidory, ogórki, ziemniaki, mleko, mięso mielone, filet z kurczaka, soki czy czekolada to nie są dobra podstawowe w Ghanie. Zamiast nich do lokalnego koszyka trafiłyby masa orzechowa, suszona kassawa, kukurydza, fasola, yam (rodzaj afrykańskiego ziemniaka) czy plantain (owoc wyglądem przypominający dużego banana). Oczywiście w większych miastach znajdziemy sporo importowanych produktów znanych z europejskich półek sklepowych, ale ich ceny są zazwyczaj wyższe niż w Europie.
W Ghanie wielu Europejczyków spełnia swoje marzenia o prywatnym kawałku raju. Za cenę 3 metrów kwadratowych nowego mieszkania w Warszawie tutaj można zakupić kawałek ziemi i wybudować sobie dom z widokiem na Ocean. Jeśli jednak ktoś chciałby w Ghanie zamieszkać na stałe, a przy tym zachować wysoki europejski standard życia, to będzie musiał sporo zapłacić za ten dobrobyt z importu. Okazuje się, że europejskie życie w Afryce jest dużo droższe niż europejskie życie w Europie.
Odzywając się do mnie po raz pierwszy z Ghany napisałeś, że mieszkasz „w małym rybackim miasteczku, wśród zwyczajnych ludzi i bez luksusów dostępnych dla turystów”. Na jakie więc luksusy nie powinni nastawiać się Europejczycy?
Słowo „luksusy” powinienem był chyba wziąć w cudzysłów, bo miałem na myśli np. zwykłą toaletę czy bieżącą wodę. Przyznaję się, miękki jestem i brakuje mi czasami tych europejskich wygód. Ale to jest tylko takie marudzenie Europejczyka, który zatęsknił za kapciami i telewizorem. Mogę siedzieć i umartwiać się nad sobą, że pokój mam za ciasny, że materac niewygodny, że przerwy w dostawie prądu mnie denerwują, a palnik w butli gazowej trudno wyregulować, i że nawet wentylator nie przynosi ulgi w tym zaduchu, tymczasem w sąsiedztwie mieszka afrykańska rodzina.
Młode małżeństwo z dwójką małych dzieci. Mieszkają w jednej dusznej izbie bez mebli. Ubrania i wartościowe przedmioty przechowują w parcianych workach ustawionych w rogu pokoju. Śpią na słomianych matach rozłożonych obok siebie na nagiej betonowej podłodze. Nie stać ich na opłacenie wysokich rachunków za energię, więc starają się oszczędzać prąd. W izbie nie ma prawie żadnych urządzeń elektrycznych, a wieczorami mrok rozjaśnia najczęściej płomień lampy naftowej. Codzienny prosty posiłek kobieta przygotowuje na małym palenisku węgla drzewnego. Dla tej rodziny europejskie pojęcie „luksusu” jest zupełnie abstrakcyjne.
Sprawdzałam Global Peace Index dla Ghany. Na tle całej Afryki wypada całkiem pozytywnie. Raz na zawsze ucinamy stereotypy o Ghanie jako miejscu niebezpiecznym?
Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że Ghana jest krajem bezpiecznym i przyjaznym dla turystów. Naprawdę zachęcam wszystkich, którzy zawsze marzyli o podróży do Afryki do przyjazdu tutaj. Warto doświadczyć tej prawdziwej Afryki, zachwycić się jej niezwykłą kulturą i spektakularną przyrodą, ale też dostrzec i spróbować zrozumieć jej problemy.
Najpierw Azerbejdżan, teraz Ghana - gdzie spotkamy się następnym razem
Tego jeszcze nie wiem. Zdzwońmy się za jakieś trzy lata.
Koniec części drugiej. Czytaj również część pierwszą wywiadu.