
Źródło: thetaXstock
W 2005 roku NFZ dostał z naszych podatków 34,3 mld złotych. W tym roku będzie to prawie 65 mld zł, czyli ponad 1,7 tys. zł na mieszkańca Polski. Z tego opłacane są przychodnie, szpitale, pogotowie i refundacja leków. I chyba nie ma Polaka, który byłby zadowolony ze „służby zdrowia”. Cudzysłów bierze się stąd, że termin „służba zdrowia” jest nieadekwatny. Lekarze i pielęgniarki nie przychodzą do pracy, żeby „służyć”, tylko żeby zarobić na życie. Służy się bezinteresownie, a pracuje za pieniądze.
Jak kupić usługę medyczną
W Polsce 2/3 usług medycznych kupuje państwo w imieniu i za pieniądze swoich obywateli. To system, w którym konsument usługi jest oderwany od płatnika, jakim jest NFZ. Pracownicy państwowej „służby zdrowia” nie szanują pacjentów, ponieważ wiedzą, że wynagrodzenia wypłaca im rząd. Różnicę rozumie tu każdy, kto choć raz był dwa razy u tego samego lekarza: raz „prywatnie” a raz „publicznie”.
Niską jakość usług medycznych większość Polaków jeszcze jest w stanie wybaczyć. Najgorszą bolączką jest bowiem brak dostępu do specjalistów i długi czas oczekiwania na wizytę u lekarza czy zabieg w szpitalu. Tu także winny jest system.
Państwo polskie ustanowiło Narodowy Fundusz Zdrowia, który na koszt podatników kupuje usługi medyczne. NFZ jest faktycznym monopolistą – ma dominujący wpływ na rynek, na którym działa wiele placówek medycznych, z których zdecydowana większość uzależniona jest od podpisania rządowego kontraktu. Teoria ekonomii taką sytuację nazywa monopsonem.
Zobacz też: | |
Służba zdrowia pod kroplówką |
Monopol państwa na rynku usług medycznych prowadzi do patologii doskonale znanej planistom z epoki realnego socjalizmu. Urzędnicy NFZ próbują zastąpić rynek i nie znając rynkowej wartości wielu usług medycznych, usiłują wyznaczyć „rynkowe” ceny. A ponieważ nie mają pojęcia, jak rynek by te usługi wycenił, to opierają się na uśrednionym koszcie ich wytworzenia. W taki sposób dochód narodowy kalkulowała marksistowska teoria produkcji. Nie tylko wpędza to szpitale w długi, ale też sprawia, że urzędnicy NFZ de facto decydują o życiu i śmierci ludzi. Arbitralnie ustalając stawki sprawiają, że np. bardzo opłaca się leczyć zawałowców, a nie refunduje się kosztownych terapii rzadkich chorób dziecięcych.
Skąd się biorą kolejki do lekarza?
Ludzkie potrzeby są nieograniczone. Jeśli usługa nic nie kosztuje konsumenta, to zgodnie z teorią ekonomii popyt na nią będzie nieograniczony. Tymczasem podaż (czyli liczba lekarzy, szpitali, sprzęt, leki) są ograniczone możliwościami finansowymi NFZ. Powstaje więc niedobór towaru, jakim są usługi medyczne, manifestujący się wielomiesięcznymi kolejkami do szpitali i gabinetów lekarskich. I dlatego bez względu na to, jak wiele środków publicznych poświęcimy na sektor medyczny, kolejki zawsze będą. Co najwyżej lekarze i pielęgniarki dostaną podwyżki, a szpitale będą trochę lepiej zaopatrzone.
System można jednak zmienić w taki sposób, aby nadal pozostał w sferze finansów publicznych i równocześnie nie generował takiej liczby patologii. Do tego potrzeba odważnych decyzji politycznych wprowadzających dwa nowe elementy: konkurencję i współpłacenie wzmocnione prywatyzacją szpitali.
Jak usprawnić system
Po pierwsze, należy zlikwidować monopol NFZ. Prawo do kontraktowania usług medycznych dla płatników składek (tj. podatników) powinny otrzymać także podmioty prywatne, które konkurowałyby o publiczne pieniądze. Można sobie wyobrazić, że każdy obywatel otrzymywałby od rządu jednakowy „bon zdrowotny”, za który kupowałby abonament medyczny w wybranej przez siebie firmie. Liczne podmioty konkurowałyby ze sobą o klienta, zapewniając mu jak najlepszą ofertę w zamian za określoną prowizję. W pewnym sensie taki system funkcjonuje już teraz w segmencie lekarzy rodzinnych, którzy są prywatnymi przedsiębiorcami żyjącymi z publicznych pieniędzy.
Choć jestem zwolennikiem pełnej swobody wyboru i przeciwnikiem przymusowej „składki” na ochronę zdrowia, to wprowadzenie konkurencji do obecnego systemu byłoby mniejszym złem i wprowadziło choć trochę rynku do uspołecznionego sektora medycznego.
Drugim posunięciem powinno być wprowadzenie zasady częściowego współpłacenia za większość usług medycznych, co w branży ubezpieczeniowej zwane jest „franczyzą redukcyjną”. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego NFZ wydaje masę pieniędzy na finansowanie lekarzy pierwszego kontaktu. Przecież wizyta u internisty na wolnym i konkurencyjnym rynku kosztowałaby kilkadziesiąt złotych i taki okazjonalny wydatek nie powinien rujnować domowych budżetów. A powyżej pewnej kwoty wydatki na lekarzy mógłby refundować NFZ lub jego konkurent. Tak samo w przypadku pobytu w szpitalu: pacjent płaciłby za pierwszą dobę, a resztę kosztów pokrywałaby firma kontraktująca usługę.
W ten sposób system opieki medycznej zbliżyłby się do klasycznego modelu ubezpieczeniowego. Ubezpieczamy się przecież po to, aby pokryć duże i nieoczekiwane wydatki (np. operacja, chemioterapia), a nie standardowe wizyty lekarskie czy podstawowe badania. Nie ma absolutnie żadnego powodu, aby szpitale pozostały pod kuratelą państwa. Bo skoro wydatki medyczne nadal w znacznej (ale mniejszej niż teraz) części byłyby pokrywane z podatków, to podmioty świadczące usługi medyczne mogłyby zostać sprywatyzowane. Przecież przy budowie dróg rząd nie potrzebuje państwowych przedsiębiorstw tylko wyręcza się prywatną inicjatywą.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl