Poniedziałek na nowojorskich giełdach przypominał to, co działo się na GPW czy innych parkietach. Spadało praktycznie wszystko i to na ogół dość mocno. Absolutnie rekordowy był skok indeksu zmienności VIX, zwanego też „indeksem strachu”.


Indeks S&P500 zakończył poniedziałkową sesję utratą równych 3%, schodząc do poziomu 5 186,33 punktów. Stało się to po tym, jak w piątek S&P500 oddał 1,8%, a w czwartek prawie 1,4%. Trzeci dzień ponad dwuprocentowej przeceny zaliczył Nasdaq, który tym razem oddał 3,43%. Dow Jones zniżkował o 2,60%, co przekładało się na utratę przeszło tysiąca punktów.
Nie chodzi tu jednak tylko o skalę spadków na nowojorskich giełdach, lecz o ich „szerokość”. Dzień pod kreską zaliczyło przeszło 90% spółek notowanych na NYSE. Nieco ponad dwie setki z blisko trzech tysięcy walorów była na plusie. Na mapie rynku obrazującej skład indeksu S&P500 ze świecą można było szukać koloru zielonego. I trudno się dziwić, skoro wzrost notowań objął zaledwie 20 z 503 walorów.


Osobliwością był momentami sięgający 180% skok indeksu VIX. Mierzy on zmienność implikowaną opcji na indeks S&P500 i stąd bywa nazywany „indeksem strachu”. Jeśli tak, to w pierwszy poniedziałek sierpnia strach na Wall Street osiągnął rozmiary wcześniej obserwowane tylko kilka razy w historii: podczas covidowej paniki z marca 2020, apogeum kryzysu finansowego z jesieni 2008 oraz kryzysu rosyjskiego z sierpnia 1998.


Wcześniej obserwowaliśmy przeszło 12-procentowy krach na giełdzie w Japonii oraz kilkuprocentowe spadki na rynkach azjatyckich i europejskich. Mocno zyskiwały tzw. bezpieczne przystanie: jen japoński, frank szwajcarski czy obligacje skarbowe Japonii, USA czy Niemiec.
- Ludzie zostali w zasadzie uśpieni poczuciem bezpieczeństwa, ale sam rynek był bardzo podatny na korektę – a słabsze niż oczekiwano dane gospodarcze i dane o zatrudnieniu były katalizatorem korekty – powiedział Sam Stovall, główny strateg inwestycyjny w CFRA Research.
Wszystko to działo się na kanwie opowieści o recesji nadchodzącej (lub już trwającej) do Stanów Zjednoczonych. Goldman Sachs podniósł swoją ocenę ryzyka recesji w USA z 15% do 25%. Analitycy JPMorgan widzą nawet 50% szans na recesję w Ameryce. Było to pokłosie piątkowego raportu z amerykańskiego rynku pracy, który pokazał sensacyjnie słaby wzrost zatrudnienia i zaskakujący wzrost stopy bezrobocia.
Panika na Wall Street była tak silna, że w mediach finansowych pojawił się spekulacje o 50 punktowym cięciu stóp procentowych na wrześniowym posiedzeniu FOMC. Niektórzy szli o krok dalej i twierdzili, że Fed zetnie stopy na niezaplanowanym wcześniej posiedzeniu. To były raczej przesadzone opinie. Ale w jednym komentatorzy byli zgodni: Rezerwa Federalna jest już spóźniona z poluzowaniem polityki pieniężnej.
Byli i obecni przedstawiciele Fedu starali się tonować nastroje. - Gospodarka USA nie jest obecnie w stanie recesji - powiedziała w poniedziałkowej rozmowie z agencją Bloomberga była ekonomistka Rezerwy Federalnej Claudia Sahm. - Jeszcze nie jesteśmy (w recesji - PAP), ale utrzymujemy się jej nieprzyjemnie blisko – dodała Sahm znana z tego, że opracowała wskaźnik zwany "Sahm rule", pozwalający sprawdzić, kiedy dana gospodarka wchodzi w stan recesji.
Sentymentu inwestycyjnego nie poprawiały też doniesienia ze świata. W Wielkiej Brytanii trwają antyimigranckie zamieszki. Iran grozi Izraelowi odwetem za śmierć w zamachu bombowym w Teheranie politycznego lidera Hamasu. Antyrządowe zamieszki od tygodni trwają też w Bangladeszu, gdzie premier została zmuszona do opuszczenia kraju. Wciąż też trwa rosyjska ofensywa na Ukrainie, a wojska ukraińskie atakują cele w Rosji.