Możliwość opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię stała się dyżurnym straszakiem bankowo-rządowego establishmentu. Według mediów głównego nurtu Brexit będzie armagedonem grożącym zapadnięciem się Wysp Brytyjskich pod powierzchnię Atlantyku.
Prawie wszystko, co w ostatnich dniach dzieje się na rynkach finansowych, bywa tłumaczone Brexitem.
Funt traci do dolara – wiadomo: Brexit. Akcje tanieją, bo Brexit. Złoto drożeje – to strach przed Brexitem. Krowy się nie cielą – rzecz jasna dlatego, że boją się Brexitu.


Błędne założenia „brexitofobów”
W czwartek 23 czerwca odbędzie się referendum, w którym Brytyjczycy odpowiedzą na jedno bardzo ważne pytanie: czy chcą, aby ich kraj opuścił Unię Europejską. Według najnowszych sondaży rośnie poparcie dla odpowiedzi „tak” (czyli dla Brexitu). Są jednak badania opinii publicznej (abstrahując od wiarygodności tego typu badań w ogólności) dające wynik na styku lub nawet niewielką przewagę liczebną zwolenników pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii (tzw. Bremain).
Im mocniej rysuje się przewaga frakcji Brexitu, tym większa histeria polityków, bankierów i wielkiego biznesu, podsycana przez media głównego nurtu. Argumenty przestrzegające „nierozważnych” Brytyjczyków przed głosowaniem na „tak” zaczynają się od wizji katastrofy gospodarczej (drastycznego spadku PKB, wzrostu bezrobocia, zapaści funta itp.), przez „osłabienie bezpieczeństwa Zachodu” po możliwość rozpadu Unii Europejskiej.
Przeciwko Brexitowi zgodnie gardłują politycy (zarówno Torysi jak i Laburzyści), biskupi, nobliści, związki zawodowe, Światowa Organizacja Handlu, szefowa Rezerwy Federalnej Janet Yellen, a nawet niemiecka prasa i kanclerz Angela Merkel. Zdaje się, że ostatni raz jakiś Niemiec tak usilnie namawiał do czegoś Brytyjczyków w roku 1941.
Argumentacja zwolenników pozostania Zjednoczonego Królestwa w strukturach Unii Europejskiej opiera się na jednym – w moim mniemaniu błędnym – założeniu: że wyjście z Unii będzie oznaczać drastyczne ograniczenie kontaktów handlowych z kontynentalną Europą.
To właśnie więzy handlowe najsilniej łączą Wielką Brytanię z krajami UE. W 2015 roku brytyjskie firmy wysłały do krajów unijnych towary i usługi wyceniane 184,5 mld euro, co stanowiło 45% wartości brytyjskiego eksportu. Przedsiębiorstwa z krajów unijnych wysłały do UK dobra o wartości 302,3 mld euro, co stanowiłoby Wielką Brytanię w roli największego rynku eksportowego dla pozostałych państw UE. Łączne obroty handlowe przez Kanał La Manche wyniosły 486,8 mld euro.
Prawie pół biliona euro przynoszącej obopólne korzyści wymiany handlowej pomiędzy Wielką Brytanią a resztą UE to potężna siła ekonomiczna spajająca Albion z kontynentalną Europą. Ale Unia Europejska nie jest warunkiem koniecznym istnienia europejsko-brytyjskiego handlu.
Przeczytaj także
„Szwajcarski koszmar”
Najgorszym, co mogłoby się przytrafić Wielkiej Brytanii po puszczeniu Unii Europejskiej, jest podzielenie losu Szwajcarii – niewielkiego europejskiego kraju, który zdecydował się pozostać poza Wspólnotą. I wcale nie wyszedł na tym źle. Szwajcaria uczestniczy w europejskiej strefie wolnego handlu i swobodnego przepływu ludzi, należąc do strefy Schengen, ale bez ponoszenia kosztów „integracji europejskiej” i zachowując pełną kontrolę nad własnym porządkiem prawnym.
Według obliczeń profesora Hermana Matthijsa z Wolnego Uniwersytetu w Brukseli koszt uczestnictwa Szwajcarii w unijnej strefie wolnego handlu wynosi 68 euro na mieszkańca. Dla Islandii kwota ta wynosi 50 euro, a dla Norwegii 107 euro. W przypadku Wielkiej Brytanii roczny koszt na mieszkańca to aż 229 euro.
Jeśli niewielka Szwajcaria była w stanie wynegocjować z Unią korzystne umowy handlowe, to tym bardziej może to zrobić dysponująca zdecydowanie większą siłą przetargową 64-milionowa Wielka Brytania. Unijny eksport do Szwajcarii to 150,8 mld euro (dane za rok 2015), czyli raptem połowa tego co do Wielkiej Brytanii.
Czy naprawdę ktoś może sądzić, że z dnia na dzień Brytyjczycy odgrodzą się od reszty Europy i rozpoczną wojnę handlową? Zresztą nawet gdyby – powiedzmy od 1 lipca – UK z punktu widzenia Unii została „krajem trzecim”, obie strony nadal są związane regulacjami Światowej Organizacji Handlu (WTO), które zabraniają wprowadzania ceł i ograniczają pozataryfowe szykany w wymianie międzynarodowej.
Wyjdą czy nie wyjdą?
Proces wyjścia z Unii Europejskiej podobno przewidziany jest na dwa lata. Plus kilka kolejnych na wynegocjowanie nowych umów handlowych. Donald Tusk prognozował, że potrwa to siedem lat. Uważam, że sporo przesadził, bo presja blisko pół biliona euro wymiany handlowej potrafi cudownie przyspieszyć nawet działania decydentów z Brukseli.
Wynik brytyjskiego referendum wcale nie jest przesądzony. Nawet jeśli Brytyjczycy zagłosują za „rozwodem” z Unią… to jeszcze niczego nie rozstrzyga. Najnowsza historia stosunków „ludowo-unijnych” zna przypadki, gdy rządy ordynarnie ignorowały werdykt wyborców. Holendrzy i Francuzi odrzucili projekt „unijnej konstytucji”, ale i tak został on wprowadzony w życie pod nazwą „traktat lizboński”.
Oczywiście, już bez poddania go pod głosowanie ani we Francji, ani w Holandii, ani nigdzie indziej. Poza Irlandią, gdzie konstytucja wymusza referendum w sprawie traktatów międzynarodowych. Tyle że Irlandczykom kazano głosować „aż do skutku”. Po tym, gdy raz odrzucili traktat lizboński referendum po prostu powtórzono. Tak też może być w Wielkiej Brytanii. Zwłaszcza w przypadku, gdyby przewaga zwolenników Brexitu okazała się marginalna lub uznana za „wątpliwą”.
Czytaj dalej: Nie tylko gospodarcze konsekwencje Brexitu >>
Nie tylko gospodarcze konsekwencje Brexitu
Gdyby jednak Brytyjczycy jednoznacznie opowiedzieli się za opuszczeniem UE, a rząd brytyjski zrealizował postulat narodu, to… następnego dnia nie wydarzyłoby się nic nadzwyczajnego. Ludzie i towary nadal pływałyby przez Kanał La Manche (albo przejeżdżały tunelem), londyńskie City nadal obsługiwałoby klientów z całej Europy, a brytyjskie firmy nadal robiłyby interesy ze swymi kontynentalnymi kontrahentami.
Na rynkach finansowych zapewne byłoby nerwowo, ale to sfera życia, w której nigdy nie można być pewnym spokoju. Początkowa reakcja byłaby zapewne negatywna: dalsza przecena funta w relacji do dolara, gwałtowne osłabienie euro w relacji do USD, spadki na rynkach akcji i odpływ kapitału z krajów wschodzących (w tym także z Polski), skutkujące osłabieniem ich walut, akcji i obligacji.
Długofalowe skutki Brexitu byłyby bardzo poważne i nie ograniczałyby się jedynie do kwestii gospodarczych. Sam akt unijnej apostazji byłby decyzją polityczną wielkiego kalibru. Stanowiłby precedens pokazujący innym niezadowolonym nacjom, że istnieje życie poza Unią i że przynależność do europejskiej Wspólnoty jest aktem suwerennego wyboru, a nie zinstytucjonalizowanego przymusu. Wielka Brytania mogłaby znaleźć naśladowców. A w wersji minimum rozpoczęłaby domino żądań renegocjacji traktatów akcesyjnych przez kolejne kraje unijne: Francję, Holandię, a być może też Węgry czy Polskę.
Tak czy inaczej Unia Europejska w obecnym kształcie mogłaby przejść do historii. Alternatywą byłoby osiągnięcie dominującej pozycji w UE przez Niemcy, co z kolei mogłoby wywołać secesję narodów nielubiących przebywać pod niemieckim butem: Francuzów, Polaków czy Greków. Prawdopodobny byłby też rozpad samej Wielkiej Brytanii na eurosceptyczną Anglię i prounijną, socjalistyczną Szkocję.
Skutki długoterminowe
Niezależnie od trwającej kilka dni bądź tygodni nerwówki na rynkach finansowych dla większości ludzi najważniejsze będą skutki wieloletnie. Kasandryczne „obliczenia”, według których brytyjski PKB skurczy się o ileś tam procent w ciągu 20 lat, uważam za błędne, bo oparte na fałszywych założeniach.
W mojej ocenie gospodarka brytyjska poza UE miałaby większą szansę odzyskać konkurencyjność i powrócić na ścieżkę wzrostu gospodarczego, niż pozostając pod kuratelą brukselskiej biurokracji. Byłby to koniec rządów unijnych komisarzy chcących regulować wszystkie aspekty życia Europejczyków, od mocy odkurzaczy począwszy na zakazach krótkiej sprzedaży akcji skończywszy.
W takim wypadku na dłuższą metę funt zyskałby względem euro, a samo euro straciłoby względem dolara i pozostałych głównych walut. Osłabiona Unia albo powróciłaby do tego, do czego została stworzona – czyli do strefy wolnego handlu i współpracy suwerennych państw narodowych – albo przeistoczyła się w federalne państwo pod hegemonią Niemiec, w czym zapewne część pozostałych członków UE nie chciałaby brać udziału.
Zjednoczone Królestwo stanęło na progu najważniejszej decyzji od ponad 40 lat, gdy postanowiło przyłączyć się do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, rezygnując ze statusu „szwajcarskiego”. Teraz Brytyjczycy mają możliwość zmiany decyzji po tym, jak UE przekształciła się ze sfery współpracy gospodarczej w quasi-państwo sterowane przez niepochodzących z powszechnego wyboru biurokratów. Lecz cokolwiek postanowią synowie i córy Albionu, świat się po tym nie zawali.