Choć zastąpienie w miksie elektrowni węglowych gazowymi może pomóc szybko zredukować emisję dwutlenku węgla do atmosfery, wcale nie musi być korzystne z punktu widzenia walki o zeroemisyjność gospodarki - wskazuje w swojej najnowszej książce "Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej" Bill Gates, założyciel Microsoftu.


Wizja Gatesa sprzed lat - komputer na każdym biurku i w każdym domu - zrewolucjonizowała niemal każdą dziedzinę naszego życia. Obecnie miliarder skupia się m.in. na działalności prospołecznej, w tym na walce z antropogenicznym ociepleniem klimatu. Upust swoim pomysłom i przemyśleniom dał ostatnio w książce "Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej. Rozwiązania, które już mamy, zmiany, jakich potrzebujemy", która ujrzała światło dzienne na początku tego roku.
W pozycji tej Gates uświadamia czytelnikom, dlaczego problem antropogenicznego ocieplenia klimatu jest istotny oraz jaką ścieżkę możemy przyjąć, by uchronić się przed nawarstwianiem się negatywnych konsekwencji wynikających z tego zjawiska. Gates często odwołuje się do technologii, ale także podkreśla istotność odpowiedniego dobierania środków, które zarówno będą brały pod uwagę możliwości finansowe i ludzkie przyzwyczajenia, jak i pomogą, a nie przeszkodzą w osiągnięciu najważniejszego celu - zeroemsyjności. To właśnie w tej ostatniej kwestii warto wyróżnić jedną z obserwacji Gatesa, która jest bardzo istotna dla Polski i obecnego dylematu, przed którym nasz kraj stoi.
Nie każda redukcja emisji pomoże osiągnąć cel
- Nauka mówi nam, by aby uniknąć katastrofy klimatycznej, bogate kraje muszą osiągnąć zerową emisję netto do 2050 roku. Pojawiały się też głosy, że daleko idącą dekarbonizacje możemy osiągnąć nawet wcześniej, do 2030 roku. Niestety rok 2030 nie jest realną datą. Zważywszy na to jak zasadniczą rolę odgrywają paliwa kopalne w naszym życiu, właściwie nie ma sposobu, by przestać z nich korzystać na szeroką skalę w ciągu dekady - zauważa Gates.
Przeczytaj także
Jego zdaniem najlepszym, co możemy zrobić w obecnej dekadzie, to przyjąć strategię polityczną, która do 2050 roku wprowadzi nas na ścieżkę głębokiej dekarbonizacji. - To kluczowa różnica, a przy tym nieoczywista. Może się bowiem wydawać, że redukcja do roku 2030 i zejście do zera do roku 2050 wzajemnie się uzupełniają. Czy rok 2030 nie jest przystankiem do roku 2050? Niekoniecznie. Dokonanie redukcji do 2030 roku w niewłaściwy sposób może nawet uniemożliwić nam zejście do zera - wskazuje założyciel Microsoftu.
Z węgla na gaz? Z deszczu pod rynnę
Gates przestrzega przed skupieniem się na częściowym redukowaniu emisji do 2030 roku, ponieważ celem nadrzędnym jest zero w 2050 roku, a działania w obu tych obszarach nie zawsze idą w parze. - Jeżeli np. redukcja do 2030 roku miałaby być jedyną miarą sukcesu, kuszące byłoby zastąpienie elektrowni węglowych gazowymi, w końcu to przecież redukuje nasze emisje dwutlenku węgla. Jednak każda elektrownia gazowa zbudowana od tej chwili do 2030 roku, wciąż działałaby jeszcze w 2050 roku. Musiałaby bowiem funkcjonować przez dziesięciolecia, aby zwróciły się koszty jej budowy. A elektrownie na gaz ziemny produkują przecież gazy cieplarniane. Osiągnęlibyśmy nasz cel redukcji do roku 2030, ale mielibyśmy niewielkie szanse na zejście do zera kiedykolwiek - tłumaczy Gates.
- Z drugiej strony jeśli redukcja do roku 2030 jest tylko kamieniem milowym na drodze do zera do roku 2050, to tracenie mnóstwa czasu i pieniędzy na zamianę węgla na gaz nie miałoby wiele sensu. Zamiast tego lepiej jest jednocześnie realizować dwie strategie. Pierwszą, która zakłada usilne dążenie do zapewnienia taniego i pewnego zerowęglowego prądu i drugą, która wiąże się z powszechną elektryfikacją od pojazdów, poprzez procesy przemysłowe po pompy ciepła - uważa miliarder.
Powyższe podejście może wydawać się błędne z punktu widzenia strategii redukcji emisji do 2030 roku, ponieważ w ciągu dekady przyniesie niewielkie zmiany. Długoterminowo może być jednak bardziej opłacalne i sprawniej doprowadzić do kluczowego celu zeroemisyjności w 2050 roku. Dlatego też Gates zwrócił uwagę, że porównywanie na obecnym etapie redukcji emisji nie ma dużego sensu. Kraj słabiej redukujący emisje teraz może w rzeczywistości być na dużo lepszej ścieżce do zeroemisyjności w 2050 roku, niż kraj, który obecnie silnie redukuje emisje.
Polski mocne wejście w gaz
Bill Gates nie odniósł się wprawdzie do Polski, jednak trudno nie dostrzec bliskości istoty problemu opisywanego przez miliardera z wyzwaniami stojącymi przed Polską. Węgiel w 2020 roku stanowił aż 70 proc. naszego miksu energetycznego, z czego węgiel kamienny odpowiadał za 46 proc., a najbardziej emisyjny węgiel brunatny za 24 proc. Zgodnie z założeniami Polityki energetycznej Polski do 2040 roku (PEP2040) gaz ma stanowić właśnie paliwo pośrednie, które pozwoli nam zredukować emisje z węgla, przy jednoczesnym utrzymaniu stabilności systemu (odnawialne źródła przy obecnej technologii wymagają konwencjonalnej bazy, która działa, gdy pogoda nie sprzyja fotowoltaice i/lub wiatrakom).


Pcha nas ku temu polityka unijna, która choć na horyzoncie ma zeroemisyjność, obecnie skupia się właśnie na redukcji emisji. Przykładowo propozycja Komisji Europejskiej z września i decyzja Rady Europejskiej z grudnia 2020 roku mówi o podniesieniu unijnego celu redukcji emisji do 2030 roku do co najmniej 55 proc. (w porównaniu z poziomami z 1990 rokiem). Wyznaczony ledwie sześć lat temu po burzliwych bojach na szczycie UE próg wynosił 40 proc. To właśnie ten bodziec był jednym z kluczowych czynników przy kształtowaniu PEP2040, co zresztą wyraźnie zaznaczone jest w pierwszych zdaniach wprowadzenia do tego dokumentu. Tymczasem elektrownia na gaz ziemny przy podobnej produkcji może emitować nawet o przeszło połowę mniej dwutlenku węgla niż elektrownia na węgiel brunatny.


W kontekście zastępowania gazem węgla warto wspomnieć szczególnie o zawartym w załączniku do PEP-u modelu zakładającego wysokie ceny praw emisji CO2. Wówczas optymalna ścieżka pokazana w tym modelu zakładałaby spadek produkcji z węgla ze 110 TWh w 2020 roku do 68 TWh w 2030 i 23 TWh w 2040. Produkcja z gazu musiałaby wzrosnąć z 16 TWh w 2020 do 53 TWh w 2030 i 68 TWh w 2040. Jak wynika z opracowania think tanku Ember przy realizacji takiego scenariusza już w 2030 roku Polska miałaby szansę stać się trzecim największym producentem energii z gazu w Unii. W kwestii wzrostu zapotrzebowania na to paliwo bylibyśmy liderem (przypomnijmy, że importujemy ten surowiec). Choć ceny CO2 szybują w górę, ten scenariusz wydaje się z obecnej perspektywy dość odległy (głównie ze względu na wciąż trwający pat węglowy), pokazuje jednak jak daleko w rządowych rozważaniach mogłoby się posunąć zastępowanie węgla gazem.
Ręce związane, szanse przespane
W skrócie zatem, trudno znaleźć lepszy przykład do zobrazowania kwestii, o której mówi Gates, niż Polska. I chcemy zastępować węgiel gazem i motywujemy to celami redukcji do 2030 roku. Bazując na przemyśleniach Gatesa można stwierdzić, że optymalnym modelem rozwoju byłoby utrzymanie polskiej energetyki węglowej do czasu pojawienia się dużych mocy np. z elektrowni jądrowych. Te ostatnie dostarczają czystą i stabilną energię do systemu.
Polska planuje otwarcie bloków jądrowych w latach 30., jednak nie dość, że skala inwestycji będzie niewystarczająca, by obejść się bez gazu, to dodatkowo cały program jest wciąż w powijakach. Wciąż włóczymy się od wyboru lokalizacji, do wyboru partnera, od wyboru technologii, do wyboru spółki, która to sfinansuje. Telenowela trwa w najlepsze, wystarczy powiedzieć, że według PEP-u sprzed dekady polska elektrownia jądrowa powinna już stać. Tymczasem nie wbito jeszcze nawet pierwszej łopaty. W kolejne zapowiedzi polityków, że to "już teraz", "już zaraz" nie wierzą chyba już nawet najwięksi optymiści. Tym bardziej, że nawet jak zaczniemy budowę, to i tak szansa na to, że oddamy ją w terminie jest niemal zerowa, polska energetyka jest bowiem królową opóźnień, a przy tak dużym projekcie opóźnienie zapewne też będzie duże. A terminy też są tutaj ważne, powoli wyczerpujące się źródła węglowe, w tym zapewniające paliwo dla największej polskiej elektrowni w Bełchatowie, dają ograniczone pole manewru. Okazje na płynne wychodzenie z węgla z pomocą energetyki jądrowej najprawdopodobniej już przespaliśmy.


Dodatkowo Polska nie rozdaje kart w tej grze. Jesteśmy silnie zależni od Unii i to zarówno w kwestii celów, jak i możliwości. Gdybyśmy nawet chcieli pozostać dłużej przy węglu, zje nas prawdopodobnie rachunek ekonomiczny. Piętnowanie węgla m.in. wspomnianymi opłatami za emisję CO2 sprawia, że energetyka węglowa jest coraz mniej opłacalna, a niebawem uzależnienie od niej może nas silnie uderzyć po portfelach za sprawą rosnących jeszcze bardziej rachunków. W takiej sytuacji wspomaganie się gazem w transformacji wydaje się mieć ręce i nogi. Szczególnie, że bloki gazowo-parowe bardzo dobrze współpracują z odnawialnymi źródłami energii.
Kij skuteczniejszy od marchewki
Gdybyśmy mieli zatem szukać adresata słów Gatesa, w naszym przypadku byłaby to raczej Unia niż konkretnie nasz rząd. I rzeczywiście wydaje się, iż obsesja na punkcie redukcji do 2030 roku przeważa tutaj nad celem nadrzędnym: zeroemisyjnością w 2050. Być może to efekt "bliskości" tej pierwszej daty, choć też warto dodać, że najsilniejsza gospodarka Unii (Niemcy) jawnie, motywowana własnymi korzyściami, sprzyja rozwojowi wspomnianego gazu (w ramach polityki Energiewende) kosztem czystej pod względem emisji CO2 energetyki jądrowej. Zorientowanie na redukcję w 2030 promuje instalacje gazowe, które powstają szybciej od jądrowych.
Przeczytaj także
Należy jednak również zaznaczyć, że wspomniane cele redukcyjne do 2030 roku i idące z nimi w parze rosnące ceny do emisji CO2 to typowy kij z metody kija i marchewki. Być może w polityce unijnej sporo jest niespójności, kontrowersji i odbiega ona od nakreślonych wcześniej obserwacji Billa Gatesa, a więc kij nie jest precyzyjnie dobrany. Niemniej, gdyby polski rząd (niezależnie od partii) miał pełną dowolność w kwestiach klimatycznych, to czy sam z siebie aż tak mocno naciskałby na reformę górnictwa? Ruszyłby z odważniejszą reformą energetyki? Bazując nie tylko na doświadczeniach ostatnich kilkudziesięciu lat, ale i trudach w jakich reformy rodzą się obecnie - śmiem wątpić.