Mimo dobrych relacji personalnych prezydenta Trumpa i przewodniczącego Xi, Stany Zjednoczone nie chcą przyznać Chinom statusu "gospodarki rynkowej".
W ubiegłym roku minęło 15 lat od przystąpienia Chin do Światowej Organizacji Handlu (WTO), co zdaniem Pekinu oznacza, że partnerzy handlowi powinni automatycznie sklasyfikować Państwo Środka jako "gospodarkę rynkową". Ograniczyłoby to arsenał środków pozwalających ograniczać import zza Muru i chronić rodzimy przemysł m.in. w USA czy UE przed tanią i dotowaną przez Chiny konkurencją.
O ile Bruksela, nie chcąc iść na zwarcie z Pekinem, zastosowała sprytny wybieg i po prostu zmieniła mechanizmy określające, w jakich sytuacjach można stosować środki antydumpingowe, to Waszyngton twardo stawia się Chińczykom. Administracja Trumpa uważa, że Państwo Środka nie jest gospodarką rynkową, ponieważ Komunistyczna Partia Chin sprawuje bezpośrednią i pośrednią kontrolę nad alokacją zasobów poprzez takie instrumenty jak własność państwowa kluczowych podmiotów gospodarczych, wyznaczanie i realizacja celów gospodarczych czy ograniczanie inwestycji zagranicznych.
Same chińskie władze określają system gospodarczy za Murem jako "społeczną gospodarkę rynkową", mówi się także o "socjalizmie z chińską charakterystyką". Skąd zatem zabiegi Pekinu o przyznanie statusu "gospodarki rynkowej"? Jego brak oznacza bowiem, że partnerzy handlowi mogą używać cen z krajów trzecich, by ustalić, czy eksportowane z Chin dobra nie są zbyt tanie, dzięki czemu chińskie firmy zyskują nieuczciwą przewagę nad amerykańską czy europejską konkurencją. Wynikiem takiego porównania jest zazwyczaj stwierdzenie, że Państwo Środka stosuje dumping, czyli sprzedaje towary poniżej ich kosztów produkcji.
Maciej Kalwasiński























































