Upadek BitMarketu zmienił nieco optykę w polskiej branży kryptowalutowej. Pytanie, czy podobna przyszłość nie czeka equity crowdfundingu.
- Wolność, anonimowość, bitcoin! Takie głosy można było usłyszeć jeszcze pięć lat temu, gdy zaczynała się dopiero hossa i popularność kryptowalut. Banki są złe, regulacje są ograniczeniem, tylko kryptowaluty są prawdziwym transferem wartości. Dziś słyszymy, że regulator zawalił sprawę, bo nie przypilnował giełdy kryptowalut, w której udziały miała spółka publiczna – pisze na bossowym blogu w komentarzu do sprawy BitMarketu Grzegorz Zalewski z DM BOŚ.
O potencjalnej odpowiedzialności KNF-u na twitterze wypowiedział się m.in. prof. Krzysztof Piech z Uniwersytetu Łazarskiego i Polskiego Akceleratora Technologii Blockchain. - Trwają analizy, czy KNF był zobowiązany do nadzorowania BitMarketu (poprzez spółkę IQ Partners). Fakt ten, że spółka giełdowa przejmowała ww. serwis (kupiła BM, domeny i znaki towarowe) uwiarygodnił go i skłonił klientów do używania tej platformy, a nie innych, zagranicznych – stwierdził Piech.
Trwają analizy, czy KNF był zobowiązany do nadzorowania Bitmarketu (poprzez spółkę IQ Partners). Fakt ten, że spółka giełdowa przejmowała ww. serwis (kupiła BM, domeny i znaki towarowe) uwiarygodnił go i skłonił klientów do używania tej platformy, a nie innych, zagranicznych.
— Krzysztof Piech (@krzysztof_piech) July 30, 2019
KNF-u nie chciano, KNF-u nie było
Problem jednak, że rynek kryptowalut nie jest w Polsce rynkiem regulowanym. - KNF nie licencjonuje, nie rejestruje ani nie nadzoruje giełd kryptowalutowych. Organ nadzoru nad rynkiem finansowym nie jest wyposażony w narzędzia umożliwiające pomoc osobom poszkodowanym w wyniku upadku giełdy kryptowalut – napisała Komisja w oświadczeniu w sprawie BitMarketu.


Komisja regulacjom nie mówi nie, nie ma jednak inicjatywy ustawodawczej w tym obszarze. KNF przypomina także, że zwracała wielokrotnie uwagę na ryzyka związane z lokowaniem środków w kryptowaluty, także poprzez przeprowadzenie w połowie 2018 r. szerokiej kampanii społecznej. Ta spotkała się z kpinami i krytyką części środowiska kryptowalutowego. Podobnie było z wpisywaniem niektórych giełd na listę ostrzeżeń publicznych. Teraz jednak mleko się rozlało i jedni chcą znaleźć winnego, inni zaś (klienci BitMarketu) po prostu odzyskać swoje pieniądze.
Equity crowdfunding świetny, ale niekoniecznie dla inwestora
Przykład ten warto nieco wyolbrzymić i spojrzeć na niego z perspektywy innej działki, w której również trwa zażarta dyskusja na temat konieczności regulacji, bądź utrzymania „złotej wolności”. To equity crowdfunding, czyli finansowanie społecznościowe połączone z emisją akcji. Ta forma finansowania nabrała wiatru w żagle po zmianie przepisów, która umożliwiła przeprowadzenie oferty do 1 mln euro (limit roczny) nawet bez memorandum, o prospekcie emisyjnym nie wspominając. Spółki mogą więc bez zbytniej papierologii wyemitować akcje za nawet 4 mln zł.
Przeczytaj także
Na rynku pojawił się wysyp ofert, a liczba emisji equity crowdfundingowych przerosła liczbę debiutów na giełdzie. Wraz z sukcesem pojawiły się jednak i znaki zapytania. Bo choć spółce o fundusze łatwiej, to jednak niewielka liczba informacji utrudnia racjonalną ocenę inwestorów. Oferty equity crowdfundingowe, choć są emisją akcji, a niektóre wprost kuszą inwestorów widmem zysków, bądź hasłami „zainwestuj”, często z inwestycją mają niewiele wspólnego. W dokumencie informacyjnym brak bowiem choćby tak podstawowego elementu niezbędnego do wyceny, jak wyniki finansowe. Są za to bonusy i wizja świetlanej przyszłości. Dodatkowo, akcje takie po zakupie ciężko jest inwestorowi sprzedać. Spółki wprawdzie tłumaczą to w dokumencie informacyjnym, jednak pytanie, czy przy tak małym zasobie informacji inwestor może racjonalnie wycenić spółkę, jest jak najbardziej zasadne. Więcej na ten temat pisaliśmy w tekście „Equity crowdfunding, czyli inwestowanie konsumpcyjne”.
Regulacyjny zaścianek, czy rozważny konserwatyzm?
Te kontrowersje zrodziły dyskusję na temat regulacji branży. Swoje dorzucił zresztą i KNF, który w maju ostrzegł platformy equity crowdfundingowe, że powinny przystąpić do regulacji swojej działalności. - Do 21 maja 2019 r. żadna z platform crowdfundingu udziałowego (tzw. equity crowdfunding) nie złożyła wniosku o licencję maklerską. Tymczasem miesiąc wcześniej upłynął roczny okres przejściowy, wynikający z nowelizacji ustawy o obrocie instrumentami finansowymi z marca 2018 r. Nowelizacja ta zmieniła definicję usługi oferowania instrumentów finansowych. W konsekwencji funkcjonowanie platformy crowdfundingu udziałowego może wymagać posiadania jednej z wersji licencji na prowadzenie działalności maklerskiej, a z tym w branży jest bardzo krucho – pisał w maju Kamil Kosiński na łamach „Pulsu Biznesu”.
Przeczytaj także
To wywołało ostry sprzeciw części środowiska. Arkadiusz Regiec z platformy Beesfund, która jest jednym z największych propagatorów equity crowdfundingu w Polsce, na Konferencji WallStreet 23 wprost mówił, że Polska nie nadąża w tej kwestii za Europą. - To Unii zawdzięczamy podniesienie limitu emisji do 1 mln euro, gdyby bowiem decydował KNF to pewnie nadal mielibyśmy 100 tys. euro. Nasze podwórko trochę nie rozumie, że pojawił się nowy twór. Nie biuro maklerskie, a platforma crowdfundingowa i regulacyjnie trzeba do niej podchodzić nie jak do biura maklerskiego, a jak do platformy crowdfundingowej – punktował. I dodawał, że polska branża maklerska, podobnie jak giełda, są zbyt zbiurokratyzowane. - Ja śpię spokojnie, bo wiem co planuje ESMA (Europejski Urząd Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych - przyp. red.). To ona, nie KNF, będzie odpowiedzialna za platformy equity crowdfundingowe - podsumowywał.
Nieco inny punkt widzenia na problem miał Ludwik Sobolewski, były prezes GPW, który teraz rozkręca własną platformę crowdfundingową Emerging Europe Marketplace. - Rynek crowdfundingowy powstał jako pewien sprzeciw wobec nadmiernej regulacji rynku inwestycji - mówił Sobolewski w studiu Bankier.pl na Konferencji Wall Street 23 w Karpaczu. Jego zdaniem jednak regulacje są potrzebne, ale nie powinny być one zuniformizowane. - W obszarze crowdfundingu nie powinno być żadnej wolnoamerykanki. Ale nie powinniśmy też dążyć do tego, żeby był jeden standard rynku regulowanego, który by obowiązywał w każdym obszarze - podkreślał były prezes giełdy w Warszawie i w Bukareszcie.
Ryzykujesz na własną odpowiedzialność
Regiec nie jest wprawdzie zwolennikiem kompletnej wolnej amerykanki, jednak jego zdaniem odpowiedzialność powinna leżeć po stronie inwestora, a nie platformy, czy regulacji. - Coraz częściej mówimy o bezpieczeństwie, które na rynkach jest fikcyjne, a coraz mniej mówimy o ryzyku. A to przecież ryzyko pozwala osiągać duże stopy zwrotu. Idziemy w szaleństwo bezpieczeństwa i to się dla rynku źle skończy – oceniał podczas panelu poświęconego equity crowdfuningowi na Konferencji WallStreet 23.
Zdaniem Regieca platforma powinna być słupem ogłoszeniowym, a ryzyko emitujących przez nie akcje biznesów inwestor powinien brać na siebie. - Platforma nie jest od tego, żeby weryfikować biznesy i zapewniać ochronę kapitału. I dlatego hasłu „że potrzeba odpowiedzialności platform itp.” mówię „nie”. Bo ta odpowiedzialność jest złudna. I zawsze będzie złudna, trzeba to jednak jasno zakomunikować. Jestem zwolennikiem mówienia wprost: „ryzykujesz na własną odpowiedzialność” – dodawał.
Sztuka znalezienia równowagi
Równowaga między wolnością, a regulacjami to kwestia bardzo delikatna. Z jednej strony brak regulacji może rodzić pretensje w razie problemów, co pokazały historie BitMarketu, czy choćby wcześniej AmberGold. Z drugiej strony regulacje mogą stanowić przesadny ucisk dla branży i zgasić ją w zarodku. Dodatkowo regulacje zawsze są o krok za regulowanymi, pojawiają się bowiem nowe produkty, nowe rynki, nowe technologie. Nawet jeżeli więc chce się coś regulować, to ciężko to zrobić dobrze.
Problem sprowadza się do ludzkiej odpowiedzialności. Stanowisko proponowane przez prezesa Beesfunda i część rynku equity crowdfundingowego, podobnie jak wcześniej stanowisko buntujących się przeciw regulacjom kryptowalutowców, ma podstawy w szeroko rozumianej wolności i odpowiedzialności za własne czyny. Niestety, historia uczy, że wszystko jest dobrze, póki nie wydarzy się jakaś katastrofa (np. upadek giełdy kryptowalutowej, czy spółki z equity crowdfundingu). Stratni zawsze będą bowiem szukać winnych. Ostatnie afery pokazały, że nigdy nie jest tak, że wszyscy uderzają się w pierś mówiąc „ok, to ja podjąłem to ryzyko, tym razem nie udało się”. Wystarczy kilka głośnych osób dążących do znalezienia winnego, by klimat wokół branży czy pomysłu się popsuł, a bunt przeciw regulacjom przerodził się w pytanie „gdzie był nadzorca?”. Zalążek tego obserwujemy w przypadku BitMarketu, w przypadku equity crowdfundingu może się to powtórzyć.
Efektem wspominanej katastrofy może być… przeregulowanie branży i znaczne ograniczenie jej potencjału. Wówczas bowiem karty stratnych inwestorów, mogą być silniejsze od kart promujących pomysł jako świeży, świetny, dobry dla gospodarki i uwalniający od regulacji. Dlatego w interesie samych platform crowdfundingowych powinno leżeć to, by inwestorzy byli należycie informowani podczas ofert. I nie chodzi tu tylko o zapis o ryzykach gdzieś na dole dokumentu informacyjnego, ale i wyeksponowanie ryzyk już na stronie projektu, wymaganie podania wyników finansowych, czy stwarzanie rynków, na których można byłoby akcjami obracać. Inaczej bowiem katastrofa jednej ze spółek może się okazać dla branży sporym ciosem.