Polska właśnie uderzyła w konstytucyjny sufit długu publicznego. Teraz można albo zmienić Konstytucję, albo mniej czy bardziej otwarcie ją złamać. Propozycje likwidacji lub zmiany limitu długu publicznego są próbą uniknięcia otwartej kompromitacji.


Ministerstwo Finansów chciałoby skasować konstytucyjny limit zadłużenia publicznego. Półoficjalnie z taką inicjatywą wyszedł minister Tadeusz Kościński, który w wywiadzie dla Interii nazwał ten konstytucyjny zapis „sztuczną barierą”. Wcześniej wiceminister Piotr Patkowski wprost powiedział, że limit ten należałby znieść.
Grunt pod wypowiedzi obu urzędników przygotowywany już od kilkunastu tygodni. W mediach pojawiły się publikacje mające sprawiać wrażenie, jakoby postulat ten wyszedł z inicjatywy ekonomistów. Tyle że eksperci niezwiązani z obozem rządzącym otwarcie przeciwstawiają się temu pomysłowi.
O co tyle hałasu?
„Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa” – głosi punkt piąty artykuł 216 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej.
Oznacza to, że gdy dług publiczny osiągnie poziom 60% PKB, rząd ma konstytucyjny obowiązek przedstawić budżet bez deficytu. Problem w tym, że ten pułap właśnie najprawdopodobniej już osiągnęliśmy i zgodnie z prawem minister finansów w ustawie budżetowej na 2021 rok powinien zrównoważyć wydatki z dochodami państwa. A wiemy już, że tak się nie stanie, ponieważ przyjęty przez rząd projekt budżetu przewiduje aż 82,3 mld zł deficytu, natomiast znowelizowany budżet na 2020 rok zakłada 109,2 mld zł deficytu, choć pierwotnie rząd zapowiadał, że po raz pierwszy w historii III RP uda się zrealizować budżet bez manka.
Przeczytaj także
Gdyby rząd postanowił trzymać się zapisów ustawy zasadniczej, to powinien dokonać drastycznego cięcia wydatków (zwłaszcza transferów socjalnych w stylu 500+ czy n-ta emerytura), co zrujnowałoby poparcie społeczne dla partii władzy i w konsekwencji oznaczałoby przejście do opozycji i utratę tysięcy dobrze płatnych stanowisk w rządzie i spółkach Skarbu Państwa przez partyjnych działaczy. Nagłe zacieśnienie polityki fiskalnej groziłoby kolejnym uderzeniem recesji i wzrostem bezrobocia. Takie są skutki prowadzenia nierozsądnej polityki fiskalnej w czasach dobrej koniunktury gospodarczej, jaka nam się trafiła w latach 2015-19.


Przyszłoroczny deficyt sektora finansów publicznych (według metodologii UE) sięgnie ok. 6% PKB. Ponadto założono, że dług sektora instytucji rządowych i samorządowych (definicja UE) na poziomie 64,7% PKB. Rząd sam oficjalnie przyznał, że złamie konstytucyjny limit długu, choć niekoniecznie musi to oznaczać złamanie litery Konstytucji. A dlaczego?
Otóż cały szkopuł tkwi w tym, że nasza ustawa zasadnicza jest napisana beznadziejnie źle. „Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa” – ten zapis w praktyce neguje sens samego limitu. Bo w ustawie zwykła większość sejmowa wraz z prezydentem mogą uznać, że część zobowiązań państwa nie jest długiem publicznym. Czyż to nie absurd?


To proszę sobie przypomnieć „kreatywną księgowość” ministra Rostowskiego, który poukrywał długi rządowe w rozmaitych funduszach, dzięki czemu na papierze zaniżył deficyt budżetowy i państwowy dług publiczny. Teraz podobne sztuczki serwuje nam obecna ekipa, ukrywając ponad miliardów złotych długu w Banku Gospodarstwa Krajowego i Polskim Funduszu Rozwoju.
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że przy tej okazji dokonano obejścia innego ważnego zapisu Konstytucji. Chodzi o punkt 2 artykułu 220: „Ustawa budżetowa nie może przewidywać pokrywania deficytu budżetowego przez zaciąganie zobowiązania w centralnym banku państwa”. Dla ekonomisty sprawa jest jasna: Narodowy Bank Polski nie może finansować deficytu budżetowego poprzez skup obligacji skarbowych. Ale od marca to robi! Formalnie skupuje papiery na rynku wtórnym (co w praktyce nie robi jakiejkolwiek różnicy) w ramach „strukturalnych operacji otwartego rynku” i tylko po to, aby „zmienić długoterminową strukturę płynności w sektorze bankowym”. W praktyce NBP „dodrukował” 103,9 mld złotych, za które PFR i BGK sfinansowały te wszystkie „tarcze antykryzysowe”, w praktyce sprowadzające się do dotowania zatrudnienia w przedsiębiorstwach uderzonych skutkami kwietniowego lockdownu.
Dlaczego potrzebujemy zadłużeniowego „kagańca”?
Wbrew temu, co usiłuje nam wmówić rządowa propaganda, konstytucyjny limit długu nie jest przeżytkiem innej epoki i nie został wpisany do Konstytucji ze względów ideologicznych. To ograniczenie nałożone na rządzących, które ma bronić nas wszystkich przed negatywnymi konsekwencjami beztroskiego pożyczania pieniędzy. To nasza ostatnia linia obrony przed szaleństwami władzy.
Pamiętajmy, że decyzje o zadłużaniu państwa podejmują politycy, którzy zwykle po kilku latach żegnają się z urzędem i za swoje decyzje nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. A ciężar spłaty rosnących długów spływa na społeczeństwo, obciążane coraz wyższymi (lub nowymi) podatkami. Podatek cukrowy, podatek handlowy podwyższony VAT, ozusowanie umów cywilnych, podatek od emigrantów, podatek od deszczu i wiele innych danin wprowadzonych lub proponowanych przez władzę to właśnie efekt nadmiernego długu publicznego. Konstytucyjny limit zadłużeniowy jest więc w pewnym sensie ograniczeniem w nakładaniu podatków.
Warto tu wyraźnie postawić kilka kwestii. Dług publiczny jest szkodliwy. Zadłużenie państwa to nic innego jak odroczone podatki, które wcześniej czy później będziemy musieli zapłacić. Kto domaga się wyższego długu lub deficytu, ten w istocie postuluje podwyżkę podatków. Po drugie, wysoki dług publiczny hamuje wzrost gospodarczy, ponieważ drenuje zasoby z sektora prywatnego i zwiększa wydatki na odsetki wypłacane wierzycielom. Polska wciąż jest krajem na dorobku i jeśli chcemy dogonić w rozwoju bogate społeczeństwa, to musimy się rozwijać znacznie szybciej niż kraje Zachodu. Wysoki dług publiczny – a taki przekraczający 60% PKB z pewnością nie jest niski – jest niczym kula u nogi dla maratończyka.
Po trzecie, Polska jest krajem o stosunkowo niskiej wiarygodności kredytowej. Nasza współczesna historia kredytowa liczy sobie jakieś 15 lat. Nasza waluta jest w pełni wymienialna dopiero od 20 lat. Nasza ocena wiarygodności kredytowej pozostaje w dolnym przedziale ratingów inwestycyjnych i jako kraj rozwijający się jest bardzo wrażliwa na wszelkie próby majstrowania przy ramach instytucjonalnych. A to właśnie konstytucyjny limit zadłużenia jest fundamentem zaufania, jaką Polskę darzą analitycy agencji ratingowej. Pamiętajmy też, że wszelkie „reguły wydatkowe” w randze ustawy mają u nas bardzo krótki żywot: są niemal natychmisat demontowane, gdy tylko trzeba się do nich zastosować i ograniczyć wzrost wydatków publicznych. To kilka zasadniczych kwestii, które różnią sytuację Polski od sytuacji Stanów Zjednoczonych, Japonii, Niemiec, a nawet Czech.
Skutki wyższego długu
Ewentualna likwidacja lub trwałe obejście limitu zadłużenia (np. poprzez transfer długów poza budżet państwa) będzie skutkować trwałym i wysokim wzrostem zadłużenia kraju. Przecież rząd nie po to chce likwidować wiążące go limity, aby w przyszłości prowadzić rozsądną politykę fiskalną.
Nie jest też prawdziwa narracja władzy, która jako usprawiedliwienie dla wyższych deficytów fiskalnych i większego długu publicznego wskazuje potrzebę inwestycji infrastrukturalnych. Wydatki na inwestycje stanowią zaledwie ok. 10% ogółu wydatków państwa. Zdecydowaną większość publicznych pieniędzy pochłaniają wydatki socjalne oraz pensje tzw. budżetówki.
Jako że pieniądze wydawane przez państwowych urzędników nie są znaczone, to można założyć, że góry długu zaciągnięte w tym i przyszłym roku w przeważającej mierze trafią do kieszeni emerytów, beneficjentów opieki społecznej (w tym odbiorców programu 500+) oraz pracowników sfery budżetowej. Jednym zdaniem: pożyczone pieniądze nie zostaną zainwestowane, tylko przejedzone.
Negatywne skutki uboczne zwiększenia zadłużenia państwa odczujemy wszyscy. Po pierwsze, główną konsekwencją będą wyższe podatki w przyszłości, co zresztą dzieje się już teraz. Po drugie, w związku z tym wzrośnie represyjność i tak już bardzo nieprzyjaznego aparatu skarbowo-urzędniczego. Po trzecie, pojawi się groźba obniżenia ratingu kredytowego Polski, co będzie miało negatywny wpływ na i tak już mocno poturbowanego złotego.
Po czwarte, w ramach polityki „wyrastania z długów” rząd i bank centralny będą dążyły do utrzymania trwale wysokiej inflacji, obniżającej siłę nabywczą Polaków i niszczącą wartość oszczędności. Po piąte, może wzrosnąć ryzyko wypłacalności kraju i zwiększy się uzależnienie Polski od zagranicznych wierzycieli. Po szóste, wyższy dług niesie ze sobą wyższe koszty jego obsługi, co sprowadza się do transferu kapitału od polskich podatników do zachodnich To tak, jakby zarabiający 500 euro Polak zrzucał się na fundusz emerytalny Brytyjczyka czy Amerykanina.
Z tych wszystkich powodów konstytucyjny limit długu publicznego jest nam nie tylko potrzebny, ale jest on potrzebny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W interesie naszej przyszłości powinniśmy zabiegać o wzmocnienie tego zapisu. Na przykład poprzez uszczegółowienie, że wysokość długu publicznego liczona jest według definicji UE. Można też rozważyć wprowadzenie osobistej i materialnej odpowiedzialności ministra finansów i premiera za naruszenie zapisów konstytucyjnych.