Emmanuel Macron i Marine Le Pen zmierzą się w drugiej turze wyborów prezydenckich we Francji. Jednoznacznym faworytem sondaży wciąż jest Macron. Czy jednak inwestorzy mają z czego się cieszyć, jeśli taki scenariusz się zrealizuje?
Reakcja rynków finansowych po I turze była euforyczna. I to nie tylko dlatego, że (nieznaczną) przewagę po pierwszej rundzie uzyskał ich socjaldemokratyczny pupilek. Przede wszystkim przepadła najczarniejsza dla inwestorów możliwość awansu do drugiej tury Le Pen i Melenchona – oboje mogliby doprowadzić do wyjścia Francji ze strefy euro, a nawet z Unii Europejskiej. Co więcej obecność Macrona w konfrontacji z Le Pen ponoć zapewnia mobilizację lewicowego elektoratu, co przy poparciu zwolenników „prawicy” powinno dać Pałac Elizejski socjalliberalnemu „centryście”. To oznaczałoby bezpieczny dla „dużych pieniędzy” scenariusz, że Francja najprawdopodobniej będzie miała przewidywalnego i umiarkowanie rozsądnego prezydenta. Będzie to także prezydent niegroźny, bo pozbawiony większości w Zgromadzeniu Narodowym.

Więcej tego samego
Załóżmy, że Emmanuel Macron zostanie prezydentem Francji. Więcej: załóżmy, że okaże się sprawnym i skutecznym politykiem zdolnym przepchnąć część swoich postulatów przez parlament (co już jest założeniem nader optymistycznym, patrząc na osiągnięcia Macrona w roli „reformatorskiego” ministra gospodarki). Czy Francja pod jego rządami stanie się rajem dla kapitału i kapitalistów?
Lewicowcy oraz zwolennicy Frontu Narodowego odpowiedzą, że tak. Bo przecież Macron to „sługus bankierów” i „kandydat oligarchów”. Nawet jeśli tak jest faktycznie, to nowy prezydent nie będzie w stanie zawrócić Francji z obecnego kursu. Wystarczy szybki rzut oka na jego program wybroczy.
Niby głosi potrzebę dyscypliny budżetowej, ale chętnie mówi o nowych wydatkach publicznych. Niby jest zwolennikiem wolnego rynku, ale w programie pisze o zwiększeniu „mobilności socjalnej”. Niby postuluje większą elastyczność w prawie pracy, ale zapowiada rozbudowę państwa opiekuńczego. Niby deklaruje obniżkę CIT-u z 33,3% do 25%, ale zapowiada zwiększenia wydatków państwa o 50 mld euro. Chce zatrudnić zarówno 5.000 nowych nauczycieli jak i 10.000 dodatkowych policjantów. I do tego jeszcze proponuje obniżki podatków – same cuda!
Trzeba przyznać, że niektóre postulaty Emmanuela Macrona idą we właściwym kierunku. Większa elastyczność rynku pracy, niższe podatki dla przedsiębiorstw i cięcie etatów w administracji to rozwiązania godne uznania. Macron ma rację, że Francja potrzebuje reform strukturalnych. Ale zasadniczo jego propozycja brzmi: więcej tego samego. Przez ostatnie 20 lat kolejny francuscy premierzy i prezydenci usiłowali zwiększyć elastyczność rynku pracy, ograniczyć wszechwładzę związków zawodowych, okiełznać rozrost biurokracji i zapanować nad permanentnym i stanowczo zbyt wysokim deficytem fiskalnym. Za każdym razem bez powodzenia. Pod tym względem Macron w niczym nie różni się od swoich poprzedników i zapewne skończy tak samo jak oni.
Francja w okowach socjalizmu
Ani w tych, ani w poprzednich wyborach żaden z kandydatów nie postawił sprawy jasno. Źródłem większości problemów gospodarczych i społecznych Francji jest socjalizm. Wystarczy spojrzeć na statystyki. Wydatki publiczne pochłaniają 57% PKB – najwięcej ze wszystkich krajów OECD. W tym wydatki socjalne stanowią aż 31,5% PKB – także najwięcej w OECD. Podatki należą do najwyższych na świecie. A będzie jeszcze gorzej, bo francuski system emerytalny jest strukturalnie niewydolny. Efektem jest permanentny deficyt finansów publicznych, który od 2008 roku nieustannie przekracza dopuszczalny przez traktat z Maastricht limit 3% PKB. Ostatnią nadwyżkę Francja zanotowała w roku 1974 za czasów prezydentury Georgesa Pompidou! Podczas gdy w 2016 roku 12 z 28 państw UE odnotowało budżet bez deficytu, Francja osiągnęła drugi najgorszy wynik w Unii.
Skutkiem nadmiernych wydatków socjalnych nieznajdujących pokrycia w podatkach jest rosnący dług publiczny, który na koniec 2016 roku dobił do 96% PKB. W latach 2005-15 produkt krajowy brutto Francji „rósł” w realnym tempie 0,9%. Przez ostatnią dekadę francuski PKB zwiększył się nominalnie(w euro) o 14,4%, czyli o jakieś 1,5% średniorocznie. Równocześnie dług publiczny wystrzelił z nieco ponad 1,2 bln euro do 2,15 bln euro, rosnąc średniorocznie w tempie niemal 12%! Kraj jest zatem na prostej trajektorii do bankructwa, przed którym (póki co) broni go Europejski Bank Centralny na potęgę monetyzujący długi rządów strefy euro.
Francja przypomina dryfujący okręt, z dziurawym kadłubem, urwanym sterem, poszarpanymi żaglami i pijaną załogą dowodzoną przez tchórzliwego kapitana. To kraj od dekady pogrążony w gospodarczej stagnacji niepotrafiący wykrzesać choćby iskry wzrostu gospodarczego nawet w sytuacji słabego euro, względnie taniej ropy naftowej i zerowych stóp procentowych. Tego gospodarczego trupa nie są w stanie ożywić nawet potężne elektrowstrząsy. I Emmanuel Macron niewiele w tej kwestii zmieni.
