Kampania wyborcza jest realizowana w myśl hasła: „nikt ci tyle nie da, ile ja obiecam”. Dlatego ważniejsze jest nie to, co politycy mówią, ale to, o czym zgodnie milczą.


We współczesnej demokracji przekonywanie wyborców bardzo często sprowadza się do próby ich skorumpowania lub zastraszenia (na ogół wizją wygranych przeciwników). Cała ta kampania kręci się wokół obietnic kolejnych wydatków socjalnych i interwencji państwa w gospodarkę.
PiS proponuje wcześniejsze emerytury, „bony szkolne” (za miliard złotych rocznie) czy miliard złotych dla firm budowalnych. PO chce podnosić płace nauczycielom, dopłacać do kredytów mieszkaniowych i wynajmu oraz obniżać niektóre podatki. Lewica chce nam skrócić tydzień pracy i wydłużyć urlopy oraz generalnie zwiększać zakres tzw. socjalu (czyli życia na cudzy koszt). PSL schowany pod szyldem „Trzeciej drogi” chciałby więcej kasy topić w państwowym systemie szkolnym czy permanentnie niewydolnym sektorze medycznym. Ciąć wydatki publiczne chce tylko Konfederacja, która równocześnie proponuje istotne obniżki podatków.
Wszystkich ich łączy jedno – nie mówią, kto za to wszystko zapłaci. Partyjne programy pełne są obietnic, ale jakoś milczą o źródłach ich finansowania. Przecież politycy nie sfinansują wielomiliardowych wydatków z własnych pieniędzy, tylko z twoich, które są ci odbierane pod postacią podatków i trafiają do budżetu państwa. Zatem każde zwiększenie wydatków państwa oznacza – ceteris paribus – większe podatki (niekoniecznie podniesienie stawek, ale koniecznie wzrost kwot nominalnych). Względnie na krótką metę możliwy jest też wzrost zadłużenia, które dodatkowo generuje koszty jego obsługi (odsetki). To samo dotyczy proponowanych obniżek podatków. Jeśli takie propozycje nie idą w parze z równoległymi zapowiedziami redukcji konkretnych wydatków, to nie są one zbyt wiele warte.
Po drugie ze świecą można szukać oceny długofalowych konsekwencji przedwyborczych postulatów. Który z komitetów przeprowadził choćby pobieżną analizę tego, jak np. ustawowe skrócenie czasu pracy wpłynie na wydajność pracy, koszty przedsiębiorstw czy inflację?
Po trzecie nie powiedzą, że jest to jedyny moment, gdy zależy im na twoim zdaniu. Chodzi tylko o to, abyś 15 października zagłosował na ich listę. Potem twój wpływ na decyzje posłów będzie żaden. Oni nie są i nigdy nie będą twoimi przedstawicielami, ponieważ nie masz prawa wydać im wiążącej instrukcji ani ich odwołać. To nie ty będziesz więc decydował, jak twoi „reprezentanci” będą głosować. O to zatroszczy się ich partyjny przywódca, który w polskim systemie wyborczym jest panem i władcą „wybrańców Narodu”.
Po czwarte nie powiedzą, że twój pojedynczy głos nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Głosujemy w dużych okręgach wyborczych na partyjne listy i przy kilkunastu milionach oddanych głosów akurat ten twój miałby mieć znaczenie? Wolne żarty! Owszem, dla nich liczy się każdy głos. Ale twój czy mój sam w sobie nie ma żadnego znaczenia i niczego nie zmieni.
Po piąte nie powiedzą, że nie masz żadnego wpływu na to, który kandydat dostanie się do Sejmu. Ordynacja wyborcza jest tak skonstruowana, że o miejscu w sejmowych ławach (lub jego braku) decydują nie wyborcy, lecz partyjni liderzy. Już nawet nie chodzi o zabijający demokrację próg wyborczy (nominalnie 5%, a faktycznie wynoszący ok. 9-10%). Ale o to, że o szansach na poselski mandat decyduje miejsce na liście oraz okręg, do którego kandydata przypisze wszechmożny szef partii. I potem mamy sytuację, że w Sejmie nie ma kogoś, kto dostał dziesiątki (albo nawet setki) tysięcy głosów, a zasiadają w nim ludzie z poparciem zaledwie dwóch tysięcy obywateli. Tu akurat spora część winy spada na tych wyborców, którzy bezrefleksyjnie głosują na partyjne „jedynki”- często „biernych, miernych, ale wodzowi wiernych” zawodowych polityków, którzy nigdy nie zhańbili się uczciwą pracą w sektorze prywatnym. Co więcej, „twój” poseł może po wyborach wielokrotnie zmieniać partyjne szyldy i nic mu za to nie możesz zrobić. A za 4 lata pewnie znów go wybiorą.
Po szóste nie mówią ci, że w praktyce zostałeś pozbawiony biernego prawa wyborczego w wyborach do Sejmu. Aby w ogóle wystartować i mieć jakiekolwiek szanse na mandat, musisz mieć „plecy” w ogólnokrajowej partii, której szef wpisze cię na listę. Bez tego możesz zapomnieć o karierze poselskiej.
Po siódme do dnia wyborów nie powiedzą ci, że od 1 stycznia 2024 roku czekają nas skokowo wyższe ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. Obecne taryfy zostały zamrożone przez państwo i są utrzymywane na sztucznie niskim i nierynkowym poziomie. Ze względu na wciąż wysokie giełdowe ceny energii oraz gigantyczną przyszłoroczną dziurę budżetową trzeba się będzie przygotować na zdecydowane podwyżki.
Po ósme to samo dotyczy stawek VAT na żywność, które od następnego roku wrócą do starego poziomu 5%. Ale tego też nie powiedzą ci przed wyborami, tylko dopiero po nich. Oba punkty spełnią się niezależnie od tego, kto utworzy następny rząd. Po prostu warunki ekonomiczne są obiektywne i nie zmienią się tylko dlatego, że do władzy dojdzie ta partia, a nie inna.
Po dziewiąte licz się ze znaczną podwyżką cen paliw. Od początku września Orlen utrzymuje zaniżone i nierynkowe hurtowe ceny paliw. Nie zastanawialiście się, jak to jest możliwe, że pomimo 30-procentowego wzrostu notowań ropy naftowej i 10-procentowgo wzrostu kursu dolara za benzynę czy olej napędowy płacicie mniej niż na początku wakacji? Gdyby nie polityka cenowa płockiego koncernu dziś PB95 i ON byłyby przynajmniej o złotówkę na litrze droższe, niż są. Ale po wyborach to się zapewne zmieni, bo nikt nie jest w stanie na dłuższy czas utrzymać cen niższych od rynkowych.
Po dziesiąte wszystkie partie głównego nurtu zgodnie milczą na temat tego, co rząd zobowiązał się zrobić, aby otrzymać pieniądze z unijnego Planu Odbudowy. A szkoda, bo są tam naprawdę „ładne kwiatki”. W narzuconych przez Komisję Europejską kamieniach milowych znajdziemy m.in.: podatek dla właścicieli samochodów spalinowych (ma wejść w 2026 r. – E4G), „opłata rejestracyjna” od aut emitujących spaliny (do końca 2024), wprowadzenie restrykcji w wjeździe do centrów miast (tzw. strefy niskoemisyjnego transportu), pełne ozusowanie wszystkich umów o dzieło (A71G) czy wydłużenie sieci płatnych dróg (E16G). Dokument ten stwierdza wprost: „udział transportu indywidualnego w pracy przewozowej w Polsce osiągnął w 2018 r. poziom 79,3% i systematycznie wzrasta (w 2009 r. udział wynosił 74,7%). W tym kontekście konieczna jest zmiana nawyków transportowych społeczeństwa” (s. 453).
Na koniec nie zapominajmy też, że podatek Belki został „tymczasowo” wprowadzony w roku 2004, a również „tymczasowo” podwyższone stawki VAT są z nami od roku 2012. I że w międzyczasie rządziły prawie wszystkie startujące w tych wyborach ugrupowania polityczne. I wszystkie one w kwestiach gospodarczych generalnie kontynuowały linię swych poprzedników. A ty później i tak na nie zagłosowałeś.
Debata wyborcza z "Pulsem Biznesu": poznaj propozycje gospodarcze startujących partii
5 października odbędzie się debata przedstawicieli ugrupowań politycznych zainicjowana przez "Puls Biznesu". Politycy będą odpowiadali na pytania dotyczące m.in.:
- gospodarki,
- podatków,
- wymiaru sprawiedliwości.
Całość będzie podzielona na części, w których politycy będą odpowiadać na pytania prowadzących debatę wyborczą, dyskutować między sobą i udzielać odpowiedzi czytelnikom.
Uczestnikami debaty "Pulsu Biznesu" będą przedstawiciele reprezentujący:
Prawo i Sprawiedliwość,
Koalicję Obywatelską,
Trzecią Drogę,
Nową Lewicę,
Konfederację,
Bezpartyjnych Samorządowców.
Jeżeli chcesz zadać pytania uczestnikom debaty wyborczej, kliknij poniższy link: