Przy pomocy niewidzianych od stu lat wysokich taryf celnych prezydent Donald Trump zamierza przemodelować amerykańską i światową gospodarkę. Cła są jednak tylko narzędziem w grze, której celu ani zasad możemy się tylko domyślać.


W brydżu kontrakt trzy bez atu daje partię, czyli połowę zwycięstwa w rozgrywce towarzyskiej. Po angielsku deal ten zapisujemy jako 3NT – 3 no trump. Donald Trump po niespełna trzech miesiącach drugiej kadencji ma na koncie już trzy razy „nie”: nie na towary z Chin, nie na deficyt handlowy USA i nie na wysokie stopy procentowe w Rezerwie Federalnej. Ale czy naprawdę zamierza on grać według uznanych reguł?
Źródła i zasady „trumponomiki”
Szokiem dla rynku jest to, że Donald Trump jako prezydent robi dokładnie to, co obiecał jako kandydat na fotel w Białym Domu. Dla wszystkich to jednak sensacja. Także w Polsce przyzwyczailiśmy się, że polityk co innego mówi przed wyborami, a co innego robi już po wyborach. Ot, takie oszustwo stare przynajmniej jak rezerwa cząstkowa.
W przypadku Donalda Trumpa trampoliną do Białego Domu było niezadowolenie coraz szerszych rzesz Amerykanów z powolnego spadku poziomu życia obserwowanego przez poprzednie 40-50 lat. Trump przekonał ich, że winne temu są inne kraje, rzekomo „okradające” mieszkańców USA z ich dobrobytu. Środkiem do uczynienia Ameryki „ponownie wielką” (tak, jakby teraz wielka nie była) miała być polityka handlowa i – przede wszystkim – powrót do wysokich ceł importowych.
Tutaj dodajmy dwa kolejne elementy tej układanki. Ekonomiści od przynajmniej 20 lat przestrzegają przed negatywnymi konsekwencjami tzw. podwójnych deficytów Stanów Zjednoczonych. Chodzi o to, że USA od dawna nadużywają pozycji globalnego hegemona i emitenta światowej waluty rezerwowej. Dzięki temu przywilejowi mogą:
- zadłużać się bezkarnie u innych narodów (patrz: dług publiczny USA),
- utrzymywać permanentne deficyty w handlu międzynarodowym.
Obie te rzeczy nie byłyby możliwe, gdyby USA nie były jedynym emitentem dolara i że USD jest mocno przewartościowany na bazie samych tylko stosunków handlowych. Więcej na ten temat pisałem niedawno w artykule zatytułowanym „Donald Trump i rekordowy deficyt handlowy USA”.
W dużym skrócie chodzi o to, że generowany przez resztę świata popyt na dolara (potrzebnego np. do rozliczeń w handlu międzynarodowym lub zakupu złota, akcji lub obligacji denominowanych w USD) umożliwia Stanom Zjednoczonym życie ponad stan. Ale tylko do czasu. I Donald Trump oraz jego ekipa chyba ma tego świadomość. Stąd pomysł na oclenie (czytaj: opodatkowanie) reszty świata.
2 kwietnia Trump ogłosił wprowadzenie podstawowej stawki celnej w wysokości 10% oraz 20-procentowych ceł na towary z Unii Europejskiej. Wysokimi stawkami zostały obarczone szczególnie państwa azjatyckie, zarówno sojusznicy Ameryki tacy jak Japonia (24 proc.), Korea Płd. (25 proc.) czy Tajwan (32 proc.), jak i kraje będące źródłami taniej produkcji konkurującej z tą wyprodukowanymi w Chinach, jak Indie (26 proc.), Wietnam (46 proc.), Bangladesz (37 proc.), Indonezja (32 proc.), czy Kambodża (49 proc.). Stawka dla Chin po tygodniu wzrosła do absurdalnych 104%, na co Chińczycy odpowiedzieli wprowadzeniem ceł w wysokości 84%.
9 kwietnia prezydent Trump nagle zmienił zdanie i pod wpływem rosnących rentowności Treasuries zdecydował się zawiesić na 90 dni wprowadzenie zaporowych stawek celnych na towary sprowadzane do USA. Faktycznie było to przyznanie się do porażki, którą ekipa Trumpa usiłowała przekazać jako wielki sukces i ryzykowną strategię negocjacyjną. Nadal jednak obowiązujące pozostały 10-procentowe cła powszechne oraz 25-procentowe stawki na import z Meksyku i Kanady, oraz takie same taryfy na stal i aluminium. Dodatkowo wszystkie towary z Chin zostały obłożone zaporowymi cłami, wynoszącymi 125%.
Zasadniczo zamysł ekipy Trumpa jest taki: oclimy import tak mocno, że stanie się on nieopłacalny, co skłoni zagraniczny biznes do postawienia fabryk w USA. Abstrahując od tego, kto miałby w tych fabrykach pracować, skoro stopa bezrobocia w USA ledwo przekracza 4%, populacja się starzeje, a sam Donald Trump obiecał ukrócić nielegalną imigrację zarobkową. Owe fabryki mają zapewnić Amerykanom dobrze płatną pracę, zlikwidować (lub choćby znacząco ograniczyć) deficyt handlowy z resztą świata. Dodatkowo cła pomogą załatać gigantyczną dziurę budżetową, nowe inwestycje zasilą kasę państwa we wpływy podatkowe, co z kolei pozwoli obniżyć podatki płacone przez Amerykanów.
To ostatnie jest swoistą obietnicą powrotu do złotych czasów XIX wieku, gdy większość dochodów budżetu federalnego pochodziła z ceł, a podatek od pracy (tzw. PIT) w Stanach Zjednoczonych właściwie nie istniał. Trwale wprowadzono go dopiero w 1913 roku. Był on wtedy marną frakcją obecnego opodatkowania dochodów mieszkańców Ameryki (najwyższa stawka wynosiła 7%). Ostatnim puzzlem w tej układance ma być działalność Departamentu ds. Wydajności Rządu (DOGE), który ma wyeliminować najbardziej szkodliwe i marnotrawne wydatki rządowe i pomóc w zrównoważeniu finansów publicznych.
Czy to może się udać?
Na papierze ten plan wygląda nawet nieźle. Problem w tym, że w praktyce jest niewykonalny. A to dlatego, że nie bierze pod uwagę dwóch kwestii: opóźnionych w czasie dostosowań biznesu oraz reakcji innych państw. Po pierwsze, nie da się z dnia na dzień, ani nawet z tygodnia na tydzień przenieść produkcji z Chin czy innego Wietnamu do Stanów Zjednoczonych. Nawet gdyby to było opłacalne, to wybudowanie fabryki, znalezienie i przeszkolenie pracowników, przemodelowanie całej logistyki i dostaw – to zajmuje kwartały albo i lata. Abstrahując od tego, że z jakichś powodów amerykańska produkcja „wyniosła” się do Azji czy Meksyku (podpowiedź: bo było taniej?). I pewnych rzeczy w Ameryce już się po prostu albo nie produkuje, albo robi się to baaardzo drogo.
Na Reddit, YouTube, grupach FB - wszędzie widać aktualnie paniczne wpisy małych i średnich przedsiębiorców z USA, którzy zderzają się z mocnym wzrostem komponentów w produktach, które oferują.
— Michal Sadowski (@sadek) April 9, 2025
Tłumaczą, że próbowali zamawiać te same produkty w USA, ale fizycznie nie ma fabryk,…
Zatem zanim Amerykanie zobaczą mityczne „odzyskane” miejsca pracy, w najlepszym czasie upłynie wiele miesięcy albo i lat. Ponadto krajowa produkcja zapewne będzie znacznie droższa od importowanej. A to oznacza wyższe ceny nie tylko za dobra importowane, ale też eksportowane. Myślicie, że taki Ford czy General Motors nie podniosą cen krajowych samochodów, skoro zagraniczna konkurencja będzie musiała drastycznie podnieść ceny konkurencyjnych modeli?
Przeczytaj także
Po drugie, rządy innych państw raczej nie będą obojętnie przyjmować, jak ekipa Trumpa postanawia wykończyć krajowy biznes. O ile Unia Europejska czy pozostające pod okupacją US Army Korea Płd. czy Japonia usiłują się przymilać i negocjować, tak już Chińczycy poszli na noże i ogłosili wprowadzenie symetrycznych, 34-procentowych, ceł na import z USA, co uderza w amerykański eksport. Jest naiwnością sądzić, że na dłuższą metę nie zrobią tego inne kraje, jeśli Biały Dom odmówi im lepszych warunków handlowych. Gra pod tytułem „globalna wojna celna” była już przerabiana w latach 30. XX wieku, doprowadzając do Wielkiego Kryzysu, ekspansji nurtów faszystowskich (Włochy, Niemcy, USA) i w konsekwencji do II wojny światowej. Oby tym razem było inaczej.
Koniec świata wolnego handlu
Przez poprzednie 35 lat dobrobyt ludzkości rósł w znacznej mierze dzięki międzynarodowemu handlowi. Produkcja była przenoszona z krajów Zachodu do Azji, Ameryki Łacińskiej i byłych państw komunistycznych. Dzięki temu setki milionów ludzi wyrwały się z nędzy i stały się globalnymi konsumentami. Także dóbr wytwarzanych w Stanach Zjednoczonych czy krajach Europy.
Trzeba tu powiedzieć jasno i dobitnie: handel (w tym także ten transgraniczny) jest korzystny dla obu stron. Zarówno dla producentów, jak i konsumentów. Dzieje się tak, nawet jeśli część mieszkańców Zachodu musiała się pożegnać z dawną prosperity. Międzynarodowa wymiana handlowa wspierała inwestycje, globalny podział pracy i prowadziła do wyższej efektywności całej gospodarki. Co więcej, aż do środy, 9 kwietnia, był to handel prawie że bezcłowy. Dzięki globalnym porozumieniom handlowym typu GATT/WTO przez poprzednie dekady cła były niskie i średnio rzecz biorąc, wynosiły niskie kilka procent. Rzecz jasna zdarzały się wysoko oclone wyjątki, ale nie były one normą.
Z drugiej strony ekipa prezydenta Trumpa ma sporo racji, mówiąc o barierach pozataryfowych. Rozmaite dotacje, subsydia, preferencyjne kredyty (notabene powszechnie stosowane także przez same Stany Zjednoczone) wraz z krajowymi „normami” (np. środowiskowymi), regulacjami i specyficznymi zakazami sprawiały, że międzynarodowy handel nie był do końca wolny i swobodny. Tutaj prezydent Trump słusznie mówi o oszukańczych praktykach (np. stosowaniem wymagań, które jakimś cudem spełniają tylko lokalne podmioty), manipulacjami kursami walutowymi itp. itd.
Niemniej jednak uderzenie w ten porządek absurdalnie wysokimi cłami nie wydaje się najlepszym pomysłem. Przynajmniej na dłuższą metę. W krótkim terminie cła faktycznie mogły służyć za „kij” wymuszający na niektórych krajach zerwanie z praktykami protekcjonistycznymi. Ale kij działa tylko tak długo, jak nim wymachujesz (oraz kusisz „marchewką”). Ale gdy zaczniesz nim okładać przeciwnika, to ten się odwinie. Tak właśnie stało się w przypadku Pekinu, który „nie wymięka” i na cła odpowiada cłami.
Cła to tylko narzędzie. Cel pozostaje zagadką
Administracja prezydenta Trumpa nie ukrywa, że straszenie wysokimi cłami jest przede wszystkim strategią negocjacyjną, mającą „zaprosić” do stołu rokowań inne rządy i wymusić na nich nowe umowy handlowe, bardziej korzystne dla Stanów Zjednoczonych. Jednakże jest to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne, o niepewnych i mocno odroczonych w czasie korzyściach.
Dlatego też wśród inwestorów zaczęły krążyć mniej lub bardziej „foliarskie” teorie na temat prawdziwych motywów stojących za celną krucjatą Donalda Trumpa. Jedni mówią, że gospodarz Białego Domu z premedytacją zmierza do wywołania recesji, chcąc w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zdławić inflację (także poprzez spadek cen ropy naftowej) i obniżyć koszty finansowania monstrualnego długu publicznego Stanów Zjednoczonych poprzez wymuszenie cięć stóp w Rezerwie Federalnej oraz (przede wszystkim) spadkowi rentowności Treasuries. A potem Trump będzie mógł „bohatersko” wyciągnąć Amerykanów z recesji, którą sam wywołał, oferując hojne obniżki podatków.
Inni twierdzą, że Trumpowi wystarczy sam spadek rynkowych stóp procentowych wywołany przez szerzoną przez niego niepewność względem ceł i polityki handlowej. W takim układzie prezydentowi USA wystarczyłby sam spadek rentowności obligacji Wuja Sama. W samym tylko 2025 roku Departament Skarbu musi wykupić obligacje za niebagatelną kwotę 9,2 bilionów (tak bilionów, czyli tysięcy miliardów) dolarów. Stąd każdy jeden punkt bazowy spadku rentowności 10-letnich Treasuries stanowi oszczędność rzędu miliarda dolarów rocznie, a każde 50 pb. spadku to niewydane 500 mld USD w ciągu dekady. Gra jest zatem warta świeczki, gdyż pieniądze niewydane na obsługę długu publicznego będzie można przeznaczyć albo na inne wydatki, albo na redukcję podatków.
Jeszcze inni twierdzą, że Trump po prostu podnosi podatki, aby ograniczyć deficyt budżetowy, i aby wywiązać się ze swych przedwyborczych obietnic (zresztą cła też tam obiecał). Owszem, administracja USA zdaje sobie sprawę, że za cła importowe zapłaci amerykański konsument, ale ten ostatni wcale nie musi się o tym dowiedzieć. Od tego jest przecież propaganda oraz „złe Chiny i jeszcze gorsza UE”. Ekipa Trumpa może też kalkulować, że ból wynikający z wyższej inflacji i spadku siły nabywczej Amerykanów przeminie do czasu przyszłorocznych „wyborów środka kadencji” (ang. midterms) i że wyborcy zdążą o tym wszystkim zapomnieć. Trump wie, że musi działać szybko i być może dlatego zdecydował się na ten celny blitzkrieg.
Tego, jak jest naprawdę, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Wiemy jednak, że wiele rzeczy po drodze może pójść nie po myśli nawet najbardziej wyrachowanych polityków. I że ryzykując wybuch światowej wojny celnej, rząd Stanów Zjednoczonych usiłuje zrealizować przede wszystkim swoją krajową agendę wyborczą. Dlatego może bardziej niż giełdowe indeksy opłaca się obserwować dwa inne parametry: indeks dolara oraz rentowność długoterminowych obligacji rządu USA.



























































