To miliony zwykłych Amerykanów zapłacą rachunek za nałożenie karnych ceł na towary sprowadzane z Chin. Ale podwyżka cen będzie miała paradoksalnie także dobre strony - da Rezerwie Federalnej silny argument za kolejnymi podwyżkami stóp procentowych. A te naprawdę zabolą władze w Pekinie.
Wielkimi krokami zbliża się eskalacja konfliktu handlowego między USA a Chinami. W najbliższych dniach Donald Trump prawdopodobnie ogłosi decyzję o nałożeniu karnych ceł na kolejną grupę dóbr importowanych zza Muru. W tej rundzie wymiany "uprzejmości" na amerykańskiej liście znalazły się towary, których wartość importu z Państwa Środka sięga aż 200 mld dol., czyli ok. 40 proc. całkowitego importu z tego kraju. Prezydent USA już zapowiedział, że jest gotowy podwyższyć cła na wszystkie dobra sprowadzane z Chin - taryfy na 267 mld dol. importu mają być już nawet gotowe i możliwe szybko do wprowadzenia.


Zwykli Amerykanie zapłacą za wojnę z Chinami
Amerykanie nie zdążyli jeszcze przesadnie odczuć efektów poprzednich ceł - nałożonych na panele słoneczne i pralki oraz stal i aluminium sprowadzane z zagranicy (z wyłączeniem niektórych krajów), a także 50 mld dol. importu z Chin - ale wkrótce się to zmieni. Taryfy, które weszły już w życie, objęły przede wszystkim relatywnie niewielką (10 proc. importu z Chin) grupę komponentów, półproduktów i ogólnie dóbr nieprzeznaczonych do bezpośredniej, codziennej konsumpcji, które można stosunkowo łatwo zastąpić produkcją krajową albo zagraniczną, ale spoza Państwa Środka.
Podwyżkę cen odczuł głównie amerykański biznes, korzystający z materiałów zza Muru. Ulgę przyniosła im za to obniżka podatków, podobnie jak cła, zaproponowana i wprowadzona w życie dzięki administracji 45. prezydenta. Niższe podatki umożliwiły przedsiębiorcom wzięcie większej części kosztów nowych ceł na siebie, bez konieczności przerzucenia ich w dominującej części na klientów. Całościowo więc firmy nie mają specjalnych powodów do narzekań na Donalda Trumpa, choć oczywiście niektóre sektory są poszkodowane bardziej niż inne.
O ile dotychczas Biały Dom starał się, by kosztów konfliktu z Chinami nie odczuli w portfelach zwykli Amerykanie (wyborcy), to pole manewru szybko się skurczyło i na celowniku Waszyngtonu musiały się prędzej czy później znaleźć smartfony, komputery, ubrania czy zabawki. Dobra konsumpcyjne stanowią aż 70 proc. z 267 mld dol. importu, na które mają zostać nałożone nowe cła.
Część kosztów ponownie wezmą na siebie przedsiębiorcy po obu stronach Pacyfiku, obniżając marże, ale tym razem podwyżka cen dla konsumentów jest nieunikniona - taryfy obejmą zbyt szeroką gamę produktów, których nie można łatwo i szybko zastąpić dostawami z innych kierunków.
Trump wystawia Fedowi piłkę do zbicia, oberwą Chińczycy
Wzrost cen może mieć jednak paradoksalnie dobre strony, szczególnie patrząc w długim terminie. Wyższa inflacja będzie motywowała amerykańską Rezerwę Federalną do utrzymania lub nawet przyspieszenia, jeśli sytuacja gospodarcza za Oceanem pozostanie dobra (choć nie tak wyjątkowa dobra, jak twierdzi Trump), tempa podwyżek stóp procentowych.
Jeżeli celem 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych naprawdę jest powstrzymanie globalnej ekspansji chińskiego smoka, to dolar jest jego najsilniejszą bronią, a rynek finansowy piętą achillesową Pekinu.
Przeczytaj także
Przede wszystkim wyższe oprocentowanie aktywów dolarowych wysysa kapitał z całego świata. Miliony Chińczyków już teraz marzy, by ulokować oszczędności życia poza zasięgiem komunistycznych władz, a jeżeli będą mogli na tym jeszcze lepiej zarobić, ich motywacja do wyprowadzenia środków zza Muru dodatkowo wzrośnie. Jak groźny dla chińskiej gospodarki jest gwałtowny odpływ kapitału, pokazały już wydarzenia sprzed 3 lat, a to tylko przedsmak tego, co może się dziać, jeżeli juan dalej będzie się szybko osłabiał.


Droższy dolar i wyższe koszty obsługi zadłużenia w "zielonych" są również problemem dla chińskiego biznesu, nierzadko głęboko zadłużonego w dolarach (deweloperzy) czy polegającego na imporcie surowców (linie lotnicze), za który płaci się w amerykańskiej walucie.
Podwyżka stóp procentowych przez Fed wywiera silną presję na Ludowy Bank Chin, by także zacieśnić politykę monetarną, aby nie dopuścić do ucieczki kapitału z Państwa Środka. Różnica między stopami rynkowymi w USA i Państwie Środka wyraźnie spada.


Tymczasem Pekin kroczy po linie nad przepaścią, starając się balansować pomiędzy stymulowaniem zwalniającej gospodarki i niezbędnym procesem delewarowania przedsiębiorstw, należących do najbardziej zadłużonych na świecie. To, jak z tego rosnącego w obliczu podwyżek stóp w USA problemu wybrną komunistyczne władze Chin, jest obecnie najważniejszym problemem globalnej gospodarki.
Przeczytaj także
Cła to tylko przykrywka
Dotychczas ogłoszone przez Amerykanów cła nieprzesadnie mocno zabolały Chiny i Chińczyków. Eksport wcale nie spadł, a jego rola we wzroście gospodarczym jest już i tak wyraźnie mniejsza niż przed laty. W rzeczywistości jest on silnikiem napędzającym rozwój głównie ze względu na budowanie bazy monetarnej za Murem przez "import" dolarów z zagranicy, dzięki czemu Pekin może prowadzić bezprecedensową ekspansję kredytową, skutkującą ogromnymi inwestycjami i rosnącą konsumpcją.
Pod zasłoną wojny handlowej mają jednak miejsce po stronie Amerykanów dużo poważniejsze ruchy. Obok podwyższającego stopy procentowe Fedu Waszyngton blokuje chińskie inwestycje w USA oraz ogranicza sprzedaż zaawansowanych produktów Chińczykom, odcinając ich od najnowszych technologii i łatwego dostępu do największego rynku na świecie. Wzmacnia także antychińskie nastroje wśród Amerykanów, ale i obywateli, i polityków innych państw, ostrzegając przed zagrożeniami związanymi z rosnącą rolą polityczną i gospodarczą Państwa Środka. A to sprawia, że kolejne działania przeciw Pekinowi nie spotykają się z falą ogromnego sprzeciwu, mimo że wielu przyjdzie za nie zapłacić. W końcu to politycy prowadzą wojny, ale jej koszty ponoszą zwykli ludzie.