Ludzie tutaj pracują, aby żyć, a nie żyją po to, żeby pracować. Choć niektórzy stąd uciekają, kraj wciąż przyciąga wykształconych inżynierów – m.in. z ogarniętej kryzysem Hiszpanii.


O życiu w Argentynie z perspektywy Buenos Aires - metropolii, gdzie mieszka 13 milionów ludzi, opowiada Nina Mazur Miller*.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Argentyna zbankrutowała 10 lat temu. Dziś, po dekadzie, znowu mówi się o upadłości. Takie oczekiwania panują także wewnątrz kraju?
ReklamaNina Mazur Miller: To zależy, kogo poprosimy o odpowiedź. Przeciętny czytelnik gazet z grupy Clarin - a więc przedstawiciel klasy średniej i wyższej średniej - odpowie pewnie, że tak. Grupa medialna Clarin jest mocno antyrządowa i nienawiść do rządu wyziera z każdego newsa, felietonu i komentarza. Ludzie dają się łatwo manipulować tym bardziej, że jedyną przeciwwagą (mówimy o mediach hiszpańskojęzycznych) jest jedna oficjalna gazeta rządowa oraz jeden rządowy kanał telewizyjny.
Ulica Caminito w jednej z dzielnic Buenos Aires, fot. Thinkstock
Bankructwo brzmi przekonująco, zwłaszcza w świetle ograniczeń w nabywaniu dolarów oraz stałej, jednej z największych inflacji w Ameryce Południowej. Tymczasem niewiele osób w ogóle wie, że poziom zadłużenia Argentyny w stosunku do PKB wynosi… zaledwie 19%! Oraz że od początku objęcia rządów przez koalicję Kirchnerów panuje stały wzrost gospodarczy, kraj spłacił należności wobec IMF i utrzymuje się niskie bezrobocie (w granicach 7-8%). Coś, o czym pogrążone w kryzysie kraje południa Europy mogą tylko pomarzyć.
Rządząca dziś krajem prezydent to kobieta, która wzbudza wiele kontrowersji. Ma więcej zwolenników czy przeciwników?
Nie wiem, czy ktoś w tej chwili dysponuje wiarygodnymi danymi na ten temat. (śmiech) Należy pamiętać, że ostatnie wybory prezydent Kirchner wygrała zdecydowaną większością głosów i były to głosy ludzi autentycznie wierzących w jej wizję rozwoju kraju.
Patagonia, fot. Thinkstock
Wyższej klasie średniej nie podobają się cła importowe, ograniczenia w zakupie walut, podatki. Zwykłym ludziom podoba się publiczna i powszechnie dostępna służba zdrowia i edukacja, zwolnienie z podatku dochodowego (do kwoty 6000 ARS/mies.) oraz wysiłki rządu w celu odbudowania przemysłu (niedawno np. oddano do użytku trzecią elektrownię atomową oraz skończono napełniać zbiorniki hydroelektrowni przy granicy z Paragwajem).
Mówi się, że rząd fałszuje dane gospodarcze. W codziennym życiu odczuwa Pani, że rzeczywistość jest w mocno gorszej kondycji od oficjalnych przekazów?
Nie aż tak bardzo, jakby wynikało to z doniesień w prasie zachodniej. Na przykład nieoficjalne szacunki inflacji to 30%, rząd oficjalnie podaje ok. 10%. Nie do końca wiadomo, jak liczy to strona nieoficjalna. W zeszłym roku Clarin opublikował zestawienia, z których wynikało, że porównują ceny podstawowego koszyka dóbr z jednego miesiąca, a potem robią aproksymację na resztę roku.
Podano przykładowe ceny i mocno się zdziwiłam czytając, że kilogram ziemniaków podrożał drastycznie - do 10 peso za kilogram. Tylko że ja codziennie kupuję ziemniaki za 3 peso/kg w warzywniaku pod domem. Generalnie ceny są mocno zróżnicowane. Znacznie taniej kupować żywność u lokalnych rzeźników i w warzywniakach niż w supermarketach. No i oczywiście można darować sobie produkty importowane - żywność jest obłożona bardzo wysokim cłem, stąd horrendalna cena końcowa produktu.
Pokaż Tam mieszkam na większej mapie
To dobry moment, żeby zapytać, co Pani w tej Argentynie robi.
Od strony zawodowej robię dokładnie to samo, co robiłam mieszkając w Kalifornii, tj. jestem Software Quality Assurance Manager, czyli zarządzam działem kontroli jakości oprogramowania w amerykańskiej firmie softwarowej. Jedyna różnica polega na tym, że teraz moja praca jest wykonywana w całości zdalnie, poprzez internet.
Jak wiem, wcale nie chciała Pani mieszkać w Buenos?
Oryginalne plany przyszłości w Argentynie były zupełnie inne, to prawda. Razem z moim chłopakiem chcieliśmy kupić ziemię w prowincji Santiago del Estero i żyć z uprawy oliwek. (śmiech) Rzeczywistość zweryfikowała te plany, ale Argentyna spodobała nam się na tyle, że zdecydowaliśmy się tu zostać. Prawdą jest, że bardzo brakuje mi klimatu i krajobrazów Kalifornii. Pampa, na której posadowione jest Buenos Aires, jest najzwyczajniej w świecie nudna: płasko, jak okiem sięgnąć tylko trawa, trawa i pasące się krowy tudzież owce albo konie.
Stolica kraju - Buenos Aires, fot. Thinkstock
Buenos jest ogromną metropolią, razem z przedmieściami mieszka tu ok. 13 mln ludzi. Żeby wyjechać zupełnie poza miasto, trzeba spędzić w pociągu, autobusie lub samochodzie co najmniej półtorej godziny. W lecie, podczas upałów, to dość męczące. Rzeka co prawda blisko, ale wody Parany są płytkie i muliste, koloru błota, które spływa z wodą z wyższych partii rzeki.
Zamierza się więc Pani stąd wynieść? W obliczu tych nie najlepszych prognoz gospodarczych?
Nie. Nawet gdyby miało nastąpić bankructwo, mnie niespecjalnie to obejdzie - pracuję dla amerykańskiej firmy i zarabiam w dolarach. Ewentualna nagła dewaluacja peso zadziała na moją korzyść. Tutaj też jest zwolnienie gospodarcze, ale tak naprawdę martwić muszą się jedynie ci, którzy pracują w firmach nastawionych na import. To one najbardziej ucierpiały na kontroli walutowej.
Aconcagua - najwyższy szczyt Ameryki, fot. Thinkstock
Poza tym agenci nieruchomości i cały ten rynek - ponieważ wszystkie transakcje odbywały się w dolarach. W Buenos była całkiem spora bańka na nieruchomościach, która w tej chwili flaczeje. Co ciekawe: kredyty pod nowe nieruchomości zaciągali tylko deweloperzy, zwykli ludzie kupowali za gotówkę. Kupno mieszkania czy domu traktowane jest tutaj jako lokata kapitału – co, biorąc pod uwagę wysoką inflację oraz transakcje gotówkowe, jest bardzo dobrym pomysłem.
I nie ma żadnego masowego odpływu za granicę?
Jak już wspomniałam wcześniej - zależy to od źródła zarobkowania. Jedni wyjeżdżają, inni przyjeżdżają. Ci pierwsi to zwykle niewykształcona siła robocza z krajów takich jak Peru, Boliwia czy Paragwaj. Ci drudzy to na ogół wykształceni inżynierowie albo informatycy z ogarniętej kryzysem Hiszpanii. Płace w przemyśle są w Argentynie dość wysokie, a ofert pracy sporo.
Mimo to nie wszyscy chcą być Argentyńczykami. Obserwowaliśmy ostatnio batalię o Falklandy – przegrano ją, Malwiny zostają pod auspicjami Wielkiej Brytanii. Dlaczego mieszkańcy mogli tak bardzo nie chcieć stać się częścią Argentyny?
Malwiny zamieszkuje kilka tysięcy ludzi mówiących językiem angielskim i żyjących z praw połowowych oraz z dotacji rządu brytyjskiego (oficjalnie dotacje nie istnieją, bo mieszkańcy pracują dla olbrzymiego garnizonu wojskowego niemniej finansowanego przez Londyn). W razie przejęcia wysp dotacje się oczywiście skończą, trzeba będzie dokonać zmian w lokalnych władzach. Każdy woli status quo.
Przywykła Pani już do swojego argentyńskiego status quo? Za co da się ten kraj lubić?
Argentyna to ogromny kraj, który rozciąga się południkowo w prawie wszystkich strefach klimatycznych. Są tu największe na świecie wodospady Iguazu (i dżungla…), najwyższy szczyt Andów (Aconcagua), najdalej na południe wysunięte zamieszkane na stałe przez ludzi miasto (Ushuaia). Są i pustynie (w prowincji Salta), i winnice (okolice Mendozy), i ocean. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Ushuaia - miasto na południu Argentyny, fot. Thinkstock
Samo Buenos Aires to druga co do wielkości aglomeracja (po Sao Paulo) w Ameryce Południowej. Wygląda jak typowe południowoeuropejskie miasto, z cudowną architekturą i kipiącym życiem kulturalno-towarzyskim. Ludzie tutaj pracują, aby żyć, a nie żyją po to, żeby pracować (jak w USA…). Mogę mieć nie wiem jak stresujący dzień w pracy, ale po wyjściu "w miasto", zjedzeniu dobrej wołowinki, popiciu dobrym winem, posiedzeniu z przyjaciółmi - wszystko przechodzi jak ręką odjął. (śmiech)
Podobno w lipcu zaatakowała Was sroga zima. Zima, którą przy argentyńskich standardach budownictwa niełatwo przetrwać?
Domy w Buenos nie są budowane tak, jak w Polsce. Mamy albo stare, zabytkowe kamienice z grubymi, półmetrowymi murami i sufitami na wysokości 6 metrów, albo stosunkowo nowe bloki - apartamentowce. Nigdzie nie ma podwójnych szyb ani izolacji w dachu, tudzież docieplania ścian albo ogromnej wydajności ogrzewania.
Argentyna słynie z dobrego wina, fot. Thinkstock
Temperatura spada w zimie w okolice zera - kilku stopni Celsjusza może na tydzień albo dwa, nie ma więc najmniejszego sensu budować inaczej (podobnie jest w Kalifornii). Wiele do życzenia pozostawia hydraulika: instalacje tutaj są grawitacyjne, więc ciśnienie wody kiepściutkie, jeśli mieszka się na ostatnim piętrze, a na dachu stoi zbiornik wody. Do tego Argentyńczycy nigdzie się nie spieszą, więc jeśli w wynajmowanym mieszkaniu coś się zepsuje, a nadal jest to jakoś funkcjonalne (np. spłuczka, której można używać po zdjęciu pokrywy ciągnąc za pływak) - nie należy spodziewać się szybkiej naprawy.
Wspominała Pani wielokrotnie, że przed Argentyną miała w życiu amerykański epizod. Chciałoby się tam wrócić?
W Kalifornii (Dolinie Krzemowej) mieszkałam przez 13 lat, ciężko więc okres ten nazwać epizodem. Dolina Krzemowa to jedno z najlepszych miejsc do życia na świecie, jeśli chodzi o klimat (śródziemnomorski z chłodną domieszką zimnego Pacyfiku) oraz krajobrazy. Niecała godzina drogi nad dziki Pacyfik, dookoła wzgórza, przez siedem miesięcy słońce i zero deszczu, 4 godziny jazdy samochodem i wysokie, przecudne góry Sierra. Na południe Dolina Śmierci ze swoim pustynnym ekosystemem, na północ lasy i park wulkanów Lassen. Żyć - nie umierać.
Niestety od czasu kryzysu z 2008 r. koszty życia drastycznie poszły w górę, a płace spadły. Żyjąc za te same pieniądze w Argentynie mam znacznie wyższy standard, tym bardziej, że opieka zdrowotna jest dostępna dla wszystkich (nie muszę na nią wydawać majątku jak w USA). W Buenos można też spokojnie obejść się bez samochodu. W Kalifornii, oprócz San Francisco, jest on absolutnie niezbędny do codziennego życia.
Dziękuję za rozmowę.
* Nina Mazur Miller o codziennym życiu w Argentynie opowiada również na łamach swojego bloga futrzak.wordpress.com.