Od miesiąca ceny aktywów finansowych zachowują się dziwnie. Równocześnie drożeją tzw. bezpieczne przystanie, a ceny akcji na Wall Street biją historyczne rekordy. Albo więc inwestorzy zapadli na jakąś inwestycyjną schizofrenię, albo rynek jest po prostu manipulowany.
Niemal równo miesiąc temu świat zdał sobie sprawę, jak poważna jest epidemia koronawirusa Covid-19. 22 stycznia chińskie władze odcięły od świata Wuhan – 11-milionową metropolię stanowiącą epicentrum zarazy. Od tego dnia inwestorzy na całym globie rozpoczęli śledzenie statystyk medycznych, aby oszacować wpływ epidemii na gospodarkę i ceny aktywów.
Początkowo chiński koronawirus został zignorowany. Ale pod koniec stycznia na rynkach akcji rozpoczęła się korekta, która trwała… tydzień. Potem amerykańskie indeksy powróciły do karnawału rekordów, prawie co dnia ustanawiając historyczne szczyty. Dość powiedzieć, że mimo koronawirusa, paraliżu gospodarczego Chin i wciąż kiepskich danych z europejskiego przemysłu S&P500 od początku roku zyskał 4,4%, DAX urósł o 3,1%, a Nasdaq100 poszedł w górę o przeszło 10%.
No dobrze, można powiedzieć, że rynek doszedł do wniosku, że epidemia Covid-19 będzie podobna do poprzednich tego typu wirusów szalejących po świecie w XXI wieku (jak np. SARS), które nie wyrządziły ludzkości poważnych szkód, a dla gospodarki były prawie niezauważalne. Analizując zachowanie rynków akcji z ostatnich kilkunastu lat, łatwo wyciągnąć wnioski, że nawet bardzo medialne epidemie nie mają długotrwałego wpływu na wyniki giełdowych indeksów.
Co tu nie gra?
Ale to, że tak było w przeszłości, nie oznacza, że tym razem będzie tak samo. Tym bardziej że reakcja chińskich władz jest bezprecedensowa. Środki mające zatrzymać koronowirusa są drastyczne. Obejmują zamykanie całych metropolii, wstrzymanie przepływu ludzi i towarów, zatrzymanie pracy fabryk, sklepów, szkół, obiektów użyteczności publicznej, lotnisk i praktycznie całego transportu. Panikę potęguje fakt, że chińskie statystyki dotyczące liczby zachorowań i śmiertelności mają bardzo niską wiarygodność. Nie znamy też żadnej metody leczenia o potwierdzonej skuteczności. I nie wiemy, jak długo to wszystko potrwa.
Optymizm (albo wręcz ignorancję) Wall Street można by zrozumieć, gdyby nie fakt, że równolegle z giełdowymi rekordami obserwujemy wzmożony popyt na bezpieczne aktywa. Od początku roku w górę idą notowania dolara i amerykańskich obligacji skarbowych. Mocno drożeje złoto, które w ujęciu dolarowym jest najdroższe od niemal 7 lat, a w wielu innych walutach (w tym euro i w PLN) osiągnęło najwyższe ceny we współczesnej historii. Zyskuje także frank szwajcarski, który na parze z euro był w lutym najmocniejszym od niemal 5 lat.
Popytowi na tzw. bezpieczne przystanie towarzyszyło załamanie na rynkach surowcowych. Kurs miedzi na przełomie stycznia i lutego zaliczył najdłuższą spadkową serię od przynajmniej 45 lat, spadając łącznie o 12%. Ropa naftowa przez miesiąc potaniała o ponad 20%, by później odbić o 9%. Skalę załamania w sektorze surowcowym dobitnie obrazują najniższe od 2016 roku ceny frachtu morskiego towarów masowych, które w ostatnich tygodniach zanurkowały o 75%.
Nie trzeba eksperta, aby odkryć, że coś tu nie gra. Jakże to tak, że część inwestorów z zapałem kupuje akcje, gdy inni w panice uciekają do dolara, złota i obligacji skarbowych? A może to ci sami inwestorzy jedną ręką ładują do portfeli akcje, a drugą zajmują pozycje w „bezpiecznych przystaniach”? Czyżby ci trzeźwo kalkulujący profesjonaliści nagle oszaleli?
Manipulacja czy zbiorowa histeria?
Opcji zbiorowego szaleństwa nie można jeszcze wykluczyć. Ale jest mało prawdopodobne, aby inwestorów ogarnął jakiś tajemniczy wirus każący podejmować sprzeczne decyzje inwestycyjne. Prędzej przychyliłbym się do hipotezy, że współczesny rynek finansowy jest na potęgę manipulowany. I to do tego stopnia, że coraz trudniej nazwać go „rynkiem”.
Owa manipulacja nie jest żadną tajemnicą. Opisana jest w oficjalnych raportach zarówno prywatnych banków, jak i państwowych urzędów. Nie jest tajemnicą, że Ludowy Bank Chin zalał rynek falą 5,1 bilionów juanów, sztucznie pompując ceny akcji na giełdach w Shenzhen i Szanghaju. Dokładnie to samo – tylko nieco subtelniej – od września robi amerykańska Rezerwa Federalna. W nieco ponad 5 miesięcy Fed wpompował w system bankowy 410 miliardów dolarów, w ramach „QE-które-nie-jest-QE”. Dodatkowo nowojorski odział Rezerwy Federalnej co kilka dni dostarcza bankom po kilkadziesiąt miliardów dolarów krótkoterminowej „płynności” w ramach awaryjnych operacji repo. Dziwnym trafem od momentu ich uruchomienia indeks S&P500 rośnie jak na drożdżach, dzielnie ignorując wszelkie przeciwności losu.
Przeczytaj także
Zapewne teraz cały sztab legalistów, prawników i urzędników oburzy się nazwaniem działań banków centralnych manipulacją. W oficjalnej wersji nazywa się to przecież „polityką monetarną” lub „wspieraniem gospodarki”. Jednakże to tylko ładne określenia ordynarnej manipulacji cenami aktywów finansowych.
Gdy robi się gorąco, rynki są manipulowane wręcz bezpośrednio. Czy to przez chińską "drużynę narodową", czy też amerykański "Plunge Protection Team". Ten po raz ostatni zwołano w wigilię 2018 roku. Dziwnym trafem od tego spotkania ceny akcji zaczęły szybko rosnąć. Bezpośrednich interwencji na rynku akcji od lat dopuszcza się Bank Japonii, który już jest (pośrednio) największym akcjonariuszem na giełdzie w Tokio. Nie można też zapomnieć o Szwajcarskim Banku Narodowym, który za „wydrukowane” pieniądze zakupił pokaźny pakiecik akcji amerykańskich spółek.
Władzy chodzi o podtrzymanie iluzji bogactwa i podkręcenia „zagregowanego popytu” za wszelką cenę przez przynajmniej kilka najbliższych miesięcy. Byle do wyborów. Czy to prezydenckich (w USA) czy jakichkolwiek innych. Albo do końca kadencji tego czy innego urzędnika. Potem tym wszystkim będzie się martwił ktoś inny. Do tego sprowadza się polityka zerowych (bądź ujemnych) stóp procentowych prowadzona przez ostatnią dekadę. To biliony dolarów, euro, jenów czy juanów pompowane w system finansowy wykreowały „bańkę wszystkiego”, w ramach której równoczesną megahossą cieszą się rynki akcji, obligacji, kredytu i nieruchomości. Ale na koniec to my – inwestorzy, pracownicy, przedsiębiorcy i konsumenci – zostaniemy z tą „bańką wszystkiego” i jej wszystkimi konsekwencjami.



























































