Sytuacja na Bliskim Wschodzie pozostaje bardzo niespokojna. W Libii mamy do czynienia faktycznie z wojną domową, która najprawdopodobniej zakończy przeszło 40-letnie rządy pułkownika Muammara Kadafiego. Na razie dostawy z Libii zostały ograniczone, ale ewentualne niedobory zobowiązała się zrekompensować Arabia Saudyjska.
Tyle że rynek nie może być pewien ciągłości dostaw także z tego kraju. Saudyjskie władze robią, co mogą, aby uspokoić własne społeczeństwo – na nowe zasiłki, dopłaty do żywności i podwyżki pensji urzędników zarezerwowano 37 mld dolarów.
To może jednak nie wystarczyć, aby zatrzymać falę protestów rozlewającą się w autorytarnie rządzonych krajach arabskich. Najnowsze ognisko buntu wybuchło w Omanie, który wydobywa ok. 0,8 mln baryłek ropy dziennie. Demonstranci zablokowali drogi dojazdowe do głównego portu i rafinerii. W starciach z policją zginęło już sześć osób.
„Nadal istnieje groźba rozprzestrzenienia się konfliktu w regionie, który dostarcza znaczną ilość światowej produkcji ropy” – powiedział Reutersowi Ben Westmore, ekonomista z National Australia Bank.
Dlatego też rynek dyskontuje najgorszy możliwy scenariusz – czyli czasowe wstrzymanie dostaw z Arabii Saudyjskiej, która jest największym na świecie eksporterem ropy i jako jedyny duży producent posiada wolne moce przerobowe (oficjalnie ok. 4 mln baryłek dziennie). Rośnie więc premia za ryzyko wstrzymania lub znacznego ograniczenia dostaw z Bliskiego Wschodu.
W poniedziałek o godzinie 11:50 w Londynie za baryłkę ropy Brent płacono 112,18 USD, czyli tyle samo co w piątek. Rano ceny sięgnęły w porywach 114,39 USD. Tymczasem w Nowym Jorku surowcem z Teksasu handlowano po kursie 98,05 USD/brk, a więc o 0,1% niższym niż przed weekendem.
K.K.