70% Wenezuelczyków nie miało wczoraj prądu, po tym jak awaria objęła 11 z 23 stanów kraju. Urzędujące władze doszukują się sabotażu, opozycja oskarża rządzących socjalistów o nieudolność.
- Wygląda na to, że skrajna prawica próbuje dokonać elektrycznego zamachu stanu. Stoją za tym siły, które chcą osłabić nasz kraj – pisał na Twitterze prezydent Nicolas Maduro.
Innego zdania jest opozycja z Henrique Caprilesem Radonskim na czele. Według gubernatora pozbawionego prądu stanu Miranda, awaria spowodowana była „nieudolnością rządu, który nie inwestuje w modernizację przestarzałych sieci energetycznych”.
Jak donoszą lokalne media, awaria potrwała ponad 3 godziny. W Caracas przestała działać sygnalizacja świetlna, a pasażerowie metra musieli zostać ewakuowani. Do zaprowadzenia porządku w mieście wezwano wojsko.
Bezpośrednią przyczyną „blackoutu” okazała się usterka głównej linii przesyłowej. W dalszej części dnia prąd stopniowo powracał do kolejnych rejonów kraju. W sprawie zostanie wszczęte śledztwo.
W Wenezueli jak w PRL
Brakiem energii nie został dotknięty sektor naftowy, który ma odrębne zasilanie. Zasobność Wenezueli w ropę naftową dodaje pikanterii brakom energii. Kraj ma drugie największe rezerwy na świecie i jest największym eksporterem surowca na półkuli zachodniej.
Problemy z elektrycznością nie są jedynym przejawem wenezuelskiej „gospodarki niedoboru”. Kilka miesięcy temu w 28-milionowym kraju zabrakło papieru toaletowego, a wcześniej obywatele narzekali na braki w dostawach mleka, masła, kawy czy mąki kukurydzianej. Zdaniem opozycji i zachodnich ekonomistów problemy te spowodowane były błędną polityką socjalistycznego rządu (np. kontrola cen), tymczasem władze w Caracas konsekwentnie za fatalny stan gospodarki obwiniają swoich politycznych oponentów.
/mz