Przez wiele lat Szwedzi przyjmowali imigrantów z otwartymi ramionami. Za darmo uczyli ich języka, wierząc, że czym szybciej to zrobią, tym szybciej ci zwrócą dług w podatkach, pracując. Mimo to wielu Polaków do dziś tkwi w zamkniętych polskich gettach. O życiu obcokrajowców w Szwecji rozmawiamy z mieszkającą w Sztokholmie aktorką Małgorzatą Pieczyńską.
– Nie jestem emigrantką. Emigrant to ktoś zdesperowany, ktoś, kto wyjeżdżając, pali za sobą mosty – mówi w rozmowie z Bankier.pl mieszkająca w Szwecji od lat 80. polska aktorka Małgorzata Pieczyńska. – Ja nie miałam w sobie żadnej desperacji. Wiedziałam, że mam w Warszawie mieszkanie, samochód, kwiatki w oknie, że będę jeździła w jedną i drugą stronę. Nawet nie liczyłam na to, że kiedykolwiek będę pracowała w Szwecji. Przynależność do Wspólnej Europy zmieniła stosunek ludzi do przemieszczania się w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Dziś to nie muszą już być decyzje ostateczne – przekonuje.


Jak w praktyce wychodzi życie na dwa domy i dlaczego trudno zrezygnować z Polski, a także jak zmienia się podejście Szwedów do imigrantów - między innymi o tym w kolejnej rozmowie Bankier.pl z cyklu #TamMieszkam.
Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl: Migruje Pani pomiędzy Polską i Szwecją, pracuje w obydwu krajach. Który z nich jest domem?
Małgorzata Pieczyńska: Żyję na dwa domy. Mąż mieszka w Szwecji, ale syn od lat jesienne i zimowe miesiące spędza w Salwadorze, więc nie ma go z nami. A dom bez dziecka - wiadomo - jest niepełny. W zeszłym roku dużo pracowałam w Szwecji, teraz prawdopodobnie też tak będzie. Staram się dzielić moją obecność między Warszawę i Sztokholm.
Co jeszcze trzyma Panią w Polsce?
Mam w Warszawie rodziców, to jest magnes. A dwa - praca. Jeżeli ktoś nie grał w obcym języku, to nigdy nie zrozumie, jakim luksusem i przyjemnością jest grać w języku ojczystym. To zupełnie inna jakość i ja to uwielbiam. Uwielbiam tę łatwość uczenia się tekstu po polsku, łatwość improwizowania, interpretowania i dyskutowania z kolegami o roli. Argumentowanie na przykład za zmianami w scenariuszu w języku obcym jest dużo trudniejsze.
Życie na dwa domy to trochę nowa odsłona emigracji.
Ja nie jestem emigrantką. Emigrant to ktoś zdesperowany, ktoś, kto wyjeżdżając, pali za sobą mosty, sprzedaje mieszkanie, samochód, zabiera ze sobą pieniądze - jeśli je ma - i zaczyna życie od nowa.
Emigrant jest zwykle w tragicznej sytuacji życiowej. Jeżeli jest młody, jak mój mąż w momencie wyjazdu do Szwecji, bierze byka za rogi. W przeszłości bardzo często przekładało się to na duże kariery ekonomiczne. Wielu operatywnych Polaków nie było w stanie rozwinąć skrzydeł w systemie gospodarki odgórnie planowanej, natomiast ich inicjatywa i przedsiębiorczość fantastycznie rozwijały się na Zachodzie i to tam robili kariery.


Natomiast ja nie miałam w sobie żadnej desperacji. Wiedziałam, że mam w Warszawie mieszkanie, samochód, kwiatki w oknie, że będę jeździła w jedną i drugą stronę. Nawet nie liczyłam na to, że kiedykolwiek będę pracowała w Szwecji, zwyczajnie nie mieściło mi się to w głowie. Nie uczyłam się przecież szwedzkiego. Przynależność do Wspólnej Europy zmieniła stosunek ludzi do przemieszczania się w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Dziś to nie muszą już być decyzje ostateczne.
Wtedy nie uczyła się inwestowała Pani w naukę szwedzkiego, a dzisiaj z powodzeniem gra w produkcjach w tamtejszym języku.
Szwedzkiego zaczęłam uczyć się dopiero w ciąży, kiedy już wiedziałam, że dziecko urodzę w Szwecji (różnica w standardzie szpitali i porodówek w Szwecji i w Polsce była wtedy kolosalna). A kiedy mój syn Victor miał 3,5 roku, wygrałam zdjęcia próbne i zaproponowano mi pracę. Pamiętam, że w którymś momencie tamtych 3-tygodniowych eliminacji uparłam się wręcz, że dostanę tę rolę, nauczyłam się więc całego scenariusza na pamięć. Film okazał się wielkim sukcesem (Prix Italia), kolejne propozycje dostawałam już jako prostą konsekwencję tamtej roli. I dopiero wtedy naprawdę nauczyłam się języka.
Później grałam w serialach - a w serialu, jak wiadomo, nie ma opowiadania obrazem, jest za to bardzo dużo dialogu. To była masa tekstu napisanego poprawnie po szwedzku. Wystarczyło więc później podmieniać rzeczowniki, czasowniki, przymiotniki i na bazie tych nauczonych na pamięć konstrukcji tworzyć zdania, które wykorzystywało się prywatnie. A później był teatr - wyższe schody, gdzie mogłam delektować się pięknem tego języka.
Szwedzi dali Pani kiedykolwiek odczuć, że jako obcokrajowiec ma mniej do powiedzenia?
Nie, nigdy. Owszem czuje się, że mój akcent jest obcy, ale dla obcego akcentu jest tu duża tolerancja. W Polsce nie do pomyślenia jest, żeby spikerem głównego wydania dziennika w telewizji państwowej była osoba, która mówi z mocnym akcentem góralskim, kaszubskim czy choćby poznańskim. Językiem mediów jest polszczyzna warszawska. Natomiast w Szwecji nikomu nie przeszkadza, że słychać akcent norweski czy fiński. Inność jest dodatkową wartością dla kultury szwedzkiej. Może być nadzieją, że coś nieoczekiwanego, ciekawego zostanie wniesione do dyskusji. Proszę sobie wyobrazić, że na przykład redaktorem naczelnym głównego dziennika szwedzkiego Dagens Nyhetter jest syn polskich emigrantów z 1968 roku, Peter Wolodarski. Mam wrażenie, że jeżeli człowiek ma tutaj coś ciekawego do powiedzenia, to zostanie wysłuchany, bez względu na akcent.


Jak nam ogólnonarodowo idzie nauka tego języka? Przez blisko 30 lat niejedno Pani pewnie słyszała.
Polacy generalnie brzydko mówią w obcych językach. Mówią po polsku szwedzkimi słowami, zachowują polską melodię i konstrukcję zdania, do tego dochodzi polska twarda artykulacja. Mam wrażenie, że Polacy mają antytalent do nauki szwedzkiego. Znam wielu lekarzy, naukowców, tzw. elitę intelektualną pochodzenia polskiego, która kończyła studia w Szwecji i tu zrobiła kariery w swoich dziedzinach. Ci ludzie wysławiają się swobodnie, są atrakcyjni intelektualnie, bogactwo ich języka jest na pewno ponadprzeciętne, ale zwykle kuleje u nich melodia języka i artykulacja. Z drugiej strony znam też dużą grupę pracowników fizycznych, którzy latami nie są w stanie nauczyć się szwedzkiego na poziomie podstawowym, mimo że Szwecja każdemu imigrantowi proponuje darmowy kurs językowy.
Za moich czasów dostawało się nawet za to pieniądze. Kiedy pytałam męża jak to możliwe, że ktoś chce mi płacić, żebym uczyła się szwedzkiego, tłumaczył mi, że Szwedom bardzo zależy na tym, żebym szybko nauczyła się ich języka, ponieważ im szybciej to zrobię, tym szybciej oddam to w podatku, pracując. Wobec tego zintegrowanie mnie do rynku pracy było dla nich opłacalne.
I mimo że te kursy nadal są bezpłatne, ludzie nie chcą się uczyć. A przecież później rodzą w Szwecji dzieci, które ślą do tutejszych przedszkoli i nie są w stanie zrozumieć ani rówieśników tych dzieci, ani innych rodziców. Mówię więc do takiej młodej matki: Jak zachowasz się na wywiadówce, skoro nie jesteś w stanie się porozumieć? Dziecko ma być twoim tłumaczem? Przecież to wstyd. Usprawiedliwiają się brakiem czasu. Ale przecież wszystko jest kwestią odpowiedniego ustawienia priorytetów. Tyle że w pewnych grupach priorytetem jest po prostu sobotni grill i piwo w swoim własnym gronie. W ten sposób powstają zamknięte getta obcokrajowców.
Czytaj dalej: Jaką opinię mają w Szwecji polscy robotnicy? »
Czy polscy rzemieślnicy w Szwecji są szanowani?
Bardzo. Przy czym rzemieślnicy w Szwecji 20 lat temu a teraz to zupełnie inna grupa zawodowa.
20 lat temu nie chciałabym, żeby pracował dla mnie polski rzemieślnik. Mój mąż zawsze mówił, że nie stać go na tanich robotników. Trzeba było wszystko tłumaczyć. Polski rzemieślnik nie znał szwedzkiej technologii i robił błędy, które mogły mieć konsekwencje przy ubezpieczeniu mieszkania (zrobiona w polskim standardzie łazienka nie spełnia norm szwedzkich). Często polski robotnik nie miał wymaganych uprawnień i sam był nieubezpieczony. Do tego trzeba było z nim jeździć po sklepach i kupować materiały, które rzemieślnik szwedzki po prostu miał na wyposażeniu, używając dokładnie tego, co potrzeba i tyle, ile potrzeba. Szwedzki rzemieślnik zawsze przyjeżdżał półciężarówką, w której miał wszystko - cały warsztat i masę materiałów. I to wliczało się w koszty jego pracy, za co stawka godzinowa była ok. 6-krotnie wyższa od kosztu pracy rzemieślnika polskiego. Ale gdyby porównać ten koszt w efekcie, nie wiem, czy nie wychodziło na to samo.


Natomiast ostatnio robiliśmy remont kuchni i zamówiliśmy meble właśnie od polskiego górala. Polecono nam go w NK, czyli Nordiska Kompaniet, jednej z najbardziej eleganckich galerii handlowych w Szwecji. Okazało się, że współpracuje z NK od lat. To, że jest tam polecany, było miłym zaskoczeniem. Szwedzkie firmy zatrudniają dzisiaj polskich rzemieślników bez najmniejszych kompleksów. Nasi fachowcy są świetni, ale też dzisiaj robią wszystkie wymagane kursy i znają obowiązujące tutaj technologie.
Polacy od dawna chętnie ciągną do Szwecji. Ale czy sami Szwedzi są dziś zadowoleni z tego, co oferuje im państwo?
Wydaje mi się, że w ostatnich wyborach [2014 r. - przyp. red.] pokazali, że kompletnie nie rozumieją swojej sytuacji. Chociaż mieli najlepszy rząd od wielu lat, to społeczeństwo wybrało zmianę. Premierem po Fredriku Reinfeldtcie został Kjell Löfven. Jego pierwszy budżet nie został zatwierdzony przez Riksdag [szwedzki parlament - red.] i groziło to nowymi wyborami. W sumie zawarto porozumienie, które oczywiście rozczarowuje wyborców.
Dlaczego taka zmiana?
Trudno powiedzieć. Po części za sprawą udanej propagandy przeciwimigracyjnej, w którą celował Åkesson ze swoją "sprzyjającą Szwecji" partią. Środowiska ksenofobiczne tym razem nie agitowały przeciwko obcokrajowcom wprost, ale promowały się jako bardzo opiekuńcze. Szwedzcy Demokraci tłumaczyli obywatelom, że potrzebne Szwedom środki są przeznaczane dla imigrantów. Nieprawdopodobne wręcz były reklamy o tym, jak źle dzieje się w domach starców. Głośna była reklama, w której kobieta w burce odpycha starszą Szwedkę od stolika, przy którym rozdają pieniądze. Ci politycy rozsiewali obietnice, że będą się Szwedami opiekować i że zmniejszą imigrację o 80-90%, co przecież jest niewykonalne.
W tym momencie polityka imigracyjna nadal jest liberalna, a premier wydaje się wykonywać wszystkie polecenia Angeli Merkel. Nie wiem, w jaki sposób ta partia chce wypełnić obietnice wyborcze. Na pewno najbardziej liberalna w Unii Europejskiej polityka imigracyjna w dalszym ciągu jest w Szwecji. Liczba imigrantów od lat wzrasta. Bardzo widoczny jest również wewnętrzny ruch ludności Skandynawii.
A ruch Szwedów wyjeżdżających za pracą do Norwegii?
Takich osób jest bardzo dużo. Są wśród nich specjaliści, na przykład lekarze. Norwegia oferuje wyższe płace, z kolei Szwecja jest tańsza i ma niższe ceny, dlatego Norwegowie przyjeżdżają tutaj na zakupy.
Przeczytaj także
W porównaniu do Szwecji Norwegia jest trudniejszym miejscem. Poza Oslo jest tam bardzo ciężko, w Szwecji jest jednak kilka dużych miast. Chociaż Szwecja to też olbrzymi kraj, gdzie prowincja jest bardzo ciężka, klimat surowy i gdzie o tej porze roku daleko na północy jest cały czas ciemno.
Mówią, że ta długotrwała ciemność to jeden z powodów depresji, o której coraz więcej mówi się w Szwecji.
Wydaje mi się, że tutaj nie jest to już temat tabu i faktycznie łatwiej się o tym mówi. W Szwecji jest na przykład taka jednostka chorobowa, jak wypalenie zawodowe [po szwedzku: utbrändhet]. Sama znam wiele osób, które z tego powodu przez wiele miesięcy były na zwolnieniu lekarskim. W Polsce wszelkie niedyspozycje psychiczne to nadal wstydliwy temat. Myślę, że takich przypadków w Szwecji jest niewiele więcej niż w Polsce, za to są o wiele częściej zgłaszane, między innymi dlatego, że Szwedzi są objęci skuteczną opieką medyczną. Bardzo rozpowszechniony, także w szkołach, jest tu coaching. Rodziców, którzy nie dają sobie rady z młodzieżą uzależnioną od gier komputerowych czy narkotyków, kieruje się do psychologa. I ludzie idą po pomoc. Chętniej chodzą też do poradni małżeńskich, ratują małżeństwa, mają lepsze związki. W dobie kryzysu przyjaźni, szukamy pomocy u fachowców i chyba warto.
Wobec tylu zmian, inne musi być też dzisiaj społeczeństwo.
Na pewno jest coraz bardziej zamożne, co widzę między innymi po ruchu w mieście, w butikach i restauracjach w centrum Sztokholmu. Dziś młodzi dużo częściej niż kiedyś jadają poza domem. Restauracji jest więcej, a trzynaście z nich ma gwiazdki Michelina.
Młodzież chętniej niż kiedyś bierze też kredyty. Jeśli tylko mają możliwość finansową, kupują wille albo mieszkania. Wille są zresztą w pewnym sensie tańsze. Tak jak w Polsce, za te same pieniądze można mieszkać w dużym domu albo w małym mieszkaniu - ostatecznie o wszystkim decyduje lokalizacja. Jeśli ludzie mają plany, że będą mieć dzieci, to wybierają przedmieścia i domy. Oczywiście z całymi konsekwencjami, w postaci chociażby dojazdów. Z tym że w Polsce te dojazdy nadal bywają upiorne, natomiast w Szwecji świetnie funkcjonuje podmiejska sieć pociągów i komunikacja miejska, w tym dostęp do rozbudowanej sieci metra. Ludzie naprawdę jeżdżą tu transportem publicznym. Rowerem albo samochodem dojeżdża się do najbliższej stacji i tam przesiada do komunikacji zbiorowej.
Bardzo typowe jest zresztą na Zachodzie to, że ludzie częściej się przeprowadzają. Ja również przeprowadzałam się w Sztokholmie cztery razy, podczas gdy na przykład moi rodzice mieszkają pod tym samym adresem od 55 lat...
Z czego wynika ta mobilność?
Wydaje mi się, że ludzie żywo reagują na swoją sytuację ekonomiczną. Nie lamentują, że nie stać ich na utrzymanie willi na stare lata albo ogromnego mieszkania, tylko zamieniają je na mniejsze. Uwolnioną gotówkę dodają do skromnych emerytur, nie wzbudzając grozy u spadkobierców! Dzieci nie liczą na dom po rodzicach, tak jak w Polsce. Każdy liczy na siebie. Nie ma w tym takiej bezradności.
Gdzieniegdzie można usłyszeć, że Szwedzi większą wagę niż do nieruchomości przykładają do tego, co na zewnątrz, na świeżym powietrzu.
Szwedzi bardzo chętnie i często korzystają z kontaktu z przyrodą. Mówią, że nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania. W Szwecji jest zresztą bardzo dużo możliwości rekreacji za darmo, jak choćby tory na narty biegowe, tory na panczeny, bardzo popularne wypożyczalnie rowerów za grosze. Widać też skrzykiwanie się w gazetach i internecie na wspólne zwiedzanie okolic. Zupełnie obcy ludzie zrzucają się na opłacenie przewodnika i w ten sposób zawiązują nieformalne grupy.
Za rok minie 30 lat od Pani przenosin do Szwecji. Będąc jedną nogą tam, a drugą w Polsce, czuła się Pani przez ten czas wyobcowana?
Ja do dzisiaj czuję się wyobcowana... Wystarczy, że przejdę się po Sztokholmie. Znam to miasto bardzo dobrze i nie gubię się w nim. A mimo to, kiedy idę jego ulicami i czytam ich nazwy, to wiem, że nie jestem w pełni tutejsza, bo nie jestem w stanie wyprowadzić etymologii wielu słów, o ile nie pochodzą na przykład od nazwisk znanych ludzi. Niektóre nazwy są bardzo dziwne i mam świadomość, że Szwedzi dokładnie wiedzą, z czego się wywodzą i co znaczą. Ja natomiast tej wiedzy nie mam i zawsze czuję się z tego powodu obco. To są inne kody kulturowe, inne lektury, inne bajki w dzieciństwie.
Święta będą w Szwecji czy jednak w Polsce?
Zawsze bardzo lubiłam święta w naszym szwedzkim domu. Ale od kiedy Victor jest na Boże Narodzenie w Ameryce Środkowej, my sami też wyjeżdżamy. Nie lubię świąt w tropiku. Nie będzie choinki po sufit, gotowania, tłumu gości... ale coś za coś. Mamy siebie nawzajem, będzie świecić słońce, będzie pięknie, bo razem, a syn... na Skypie. Znamię czasów.
Rozmawiała Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl
Materiał jest częścią cyklu "Tam mieszkam"