Czasem mam wrażenie, że słowa „liberał” i „liberalizm” lub, jak to jest teraz w modzie, „neoliberał” i „neoliberalizm”, służą jako pałka do bicia wszystkich, którzy nie podzielają lewicowych poglądów na temat gospodarki. Jeśli coś złego dzieje się pracownikom w firmach, to prawie zawsze winny jest neoliberalny menedżer. Jeśli ludzie cierpią biedę, to niemal zawsze winni są liberałowie. Liberał jawi się niemal jako wcielony diabeł.
„Tydzień temu pisałem, że w Polsce znakomicie ma się typ neoliberalnego menadżera, który nie znosi żadnego pracowniczego oporu” – zaczyna swój artykuł pt. „Zimno i do wiosny daleko” opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” Rafał Woś. Wszystko dlatego, że „prezes Państwowych Portów Lotniczych (PPL) wypowiedział funkcjonujący w firmie układ zbiorowy”. Niestety, w tych słowach następuje kompletnie pomieszanie pojęć.


Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – to przysłowie zawiera w sobie mądrość, która przyświeca liberałom. To współpraca międzyludzka, w koncepcji liberalnej, jest kluczem do rozwoju, czy to rodziny, firmy, czy to większej wspólnoty. Najszerszym polem rozwoju jest tutaj współpraca międzynarodowa. Zatem stawianie „neoliberalnego menedżera” w opozycji do pracowników firmy, z którymi ma on zawsze toczyć wojnę i w zarodku niszczyć wszelki opór, bije wprost w podstawy liberalizmu. W takim widzeniu sprawy nie ma pola na żadną współpracę, zatem z liberalizmem nie ma to nic wspólnego.
O wiele więcej wspólnego ma to z pewnego rodzaju folwarcznym myśleniem, o którym zresztą Woś sam w swoim tekście wspomina. Może ono mieć korzenie w dość długo panującym w Polsce i głęboko zakorzenionym systemie feudalnym. Ale stawianie znaku równości pomiędzy feudalizmem a liberalizmem, to jak posądzanie Adriana Zandberga o chęć prywatyzacji Poczty Polskiej ;) Wymaga to sporej wyobraźni.
Dość dziwne wydaje mi się również nazwanie prezesa państwowej firmy „neoliberalnym”. Żaden liberał nie zgodziłby się na szefowanie państwowej firmie. Zwolennik wolnego rynku i wolności jednostki nie zgodziłby się zarządzać firmą, w której to politycy wydają polecenia. W firmie, w której od liberała tak niewiele zależy. W firmie, o której sukcesie nie świadczy przewaga rynkowa, ale umocowanie w politycznych strukturach partii rządzącej.
W swoim artykule Rafał Woś gloryfikuje także układy zbiorowe. „W normalnym świecie, opartym na zaufaniu pracodawców i pracowników, strony mogą tu ustalić np., jakie będą reguły progresji zarobków. Na zasadzie, że jak pracujesz dwa lata, to możesz liczyć na X, a po pięciu wskakujesz na X plus Y.” A niechęć do nich w Polsce wynika tylko i wyłącznie z dwóch powodów. „Po pierwsze, układów zbiorowych nie lubią pracodawcy. Po drugie, nie rozumie ich opinia publiczna.” Dalej wymienia powody, dla których pracodawcy mają nie lubić układów zbiorowych. Mają to być "folwarczne myślenie" (czyli niedostrzeganie w pracownikach partnerów) oraz brak interesu w ich zawieraniu.
Niestety, brak tutaj zupełnie wspomnienia o złej sławie organizacji związkowych w Polsce po 1989 roku. O tym, że związkowcy (nie wszyscy, ale na najwyższych szczeblach bardzo często) bardziej dbają o swój własny interes, niż interes innych pracowników. O kosztach, jakie musza płacić firmy (w praktyce wszyscy podatnicy w przypadku firm państwowych lub wszyscy pracownicy firm w przypadku firm prywatnych), na związkowe siedziby i etaty. O braniu pod uwagę przez związkowców sytuacji finansowej firmy w otoczeniu rynkowym już nie wspominając. To wszystko wpływa na niechęć pracodawców do organizacji związkowych. Związkowcy sami sobie zgotowali ten los.
Nie ma także u Wosia ani słowa o tym, że gospodarka rozwija się cyklicznie, że jest czymś dynamicznym. To oznacza, że we wzrostowej części cyklu firma notuje zwykle ponadprzeciętne zyski. A w czasie recesji, wyniki finansowe pogarszają się. Układ zbiorowy jest natomiast podpisywany w danym momencie, na warunkach charakterystycznych dla określonej sytuacji gospodarczej. Zakłada, że przyszłość kształtuje się liniowo i można już teraz przewidzieć, jak za kilka lat będzie można wynagrodzić danego pracownika. Tymczasem sytuacja gospodarcza może się tak zmienić, że firma nie będzie mogła udźwignąć warunków nałożonych przez taki układ. A negocjacje z wieloma organizacjami związkowymi (ekstremalny przypadek to Polskie górnictwo, choćby w JSW na koniec 2017 roku istniały 122 organizacje związkowe, które zrzeszały 120% załogi spółki) trwają po prostu zbyt długo. Tymczasem konieczność szybkiego przystosowania się firmy do nowej sytuacji rynkowej często oznacza dla niej być albo nie być.
A zbiorowy układ branżowy wydaje się już całkowitą aberracją rzeczywistości rynkowej. Firmy z tej samej branży mają się porozumiewać między sobą i z pracowniczymi organizacjami branżowymi, aby stosować te same warunki zatrudnienia? To oznacza pozbawianie się na własne życzenie przez firmę jednej z możliwości reagowania na sytuację na rynku, jaką jest możliwość wpływu na koszty wynagrodzeń. Duża firma działa na takich samych zasadach, jak mały przedsiębiorca. Jeśli przedsiębiorca notuje straty, musi podjąć kroki, które spowodują, że jego firma znowu będzie przynosiła zyski. Nie po to, żeby wyzyskiwać pracowników, ale po to, żeby utrzymać siebie i rodzinę. Jeśli mu się to nie udaje, przedsiębiorca zamyka nierentowny biznes.Na takich samych zasadach działa duży biznes. Zadaniem firmy jest przynoszenie zysku akcjonariuszom (oczywiście na normalnie przyjętych zasadach gospodarowania).
Nie wykluczam oczywiście możliwości zawierania układów zbiorowych. Myślę, że każde dobrowolne porozumienie pracodawcy i pracowników, które bierze pod uwagę interesy obu stron, jest wartościowe. Jednak w Polsce tego typu porozumienia często przybierają formę tylko i wyłącznie zapewnienia gwarancji pracy dla pracowników. Dlatego mają taką złą sławę i dlatego tak niechętnie podchodzą do nich pracodawcy.
"Do pracowniczej wiosny wciąż tak daleko, że aż strach" - konkluduje Woś. Myślę, że będzie do niej bliżej, jeśli nie będziemy przeinaczać znaczenia słów i spojrzymy na daną sytuację z szerszej perspektywy, niż tylko pracowniczej.