Możemy chyba już formalnie ogłosić start tegorocznej kampanii wyborczej. W niedzielę na dobre ruszyło rozdawnictwo kiełbasy wyborczej. Zła wiadomość jest taka, że znaczna część elektoratu wciąż daje się przekupić własnymi pieniędzmi.


Podczas niedzielnej konwencji Prawa i Sprawiedliwości przedstawione zostały postulaty partii rządzącej. Wielkich zaskoczeń nie było. Generalnie chodziło o zwiększenie socjalnego rozdawnictwa, czyli transferu dochodów od ogółu podatników do wybranych grup wyborców.
Tu głównym punktem jest podwyższenie miesięcznej wypłaty w ramach programu "Rodzina 500+" z 500 zł do 800 zł. Szacowany koszt tego rozwiązania to ok. 24 mld złotych rocznie. Czyli nie tak mało, bo blisko 0,7% produktu krajowego brutto. W praktyce jest to przywrócenie pierwotnej siły nabywczej tego zasiłku, która została nadszarpnięta przez wysoką inflację z ostatnich kilku lat.


Prezes Kaczyński rozszerzył też inny program PiS-u, czyli dotowane przez podatników leki dla seniorów. „Bezpłatne” leki mają przysługiwać zarówno pacjentom nieletnim, jak i tym, którzy ukończyli 65. rok życia. Poprzednio limit wieku wynosił 75 lat, a lista dotowanych lekarst była ograniczona.
Zasadniczo jest to swoista dotacja dla koncernów farmaceutycznych, u sporej części pacjentów zdjęte zostanie bowiem ograniczenie limitu wydatków na leki. Ciężar ten zostanie przesunięty na podatników, czyli przede wszystkim na osoby aktywne zawodowo. W tym przypadku koszt będzie zależał od zakresu programu – tj. tego, jak liczna grupa leków zostanie objęta dotacją. Bazując na programie „darmowych” leków dla osób 75+, ekonomiści PKO BP szacują, że obietnica ta potroi dotychczasowe koszty, w 2022 roku wyniosły 830 mln zł. Mamy więc kolejne 1,66 mld zł dodatkowych wydatków rządowych finansowanych wzrostem wpływów podatkowych lub większym deficytem fiskalnym i wzrostem zadłużenia publicznego.
Na osłodę dostaliśmy obietnicę zniesienia opłat za korzystanie z państwowych autostrad (przypomnijmy: zbudowanych za nasze podatki) przez kierowców samochodów osobowych. Szacowany koszt to jakieś 300 mln złotych rocznie. Czyli niemało, ale też nie jest to kwota szczególnie wielka w skali całego budżetu państwa. Łącznie nowe propozycje PiS-u mają nas kosztować ok. 26 miliardów złotych, czyli ok. 840 złotych na każdego pełnoletniego Polaka oraz równowartość 0,7-0,9% przyszłorocznego PKB.
Rynek: uff… a mogło być gorzej
Patrząc na poniedziałkową reakcję rynku walutowego (dalsze umocnienie złotego względem euro) oraz brak większych zmian rentowności polskich obligacji skarbowych, można powiedzieć, że inwestorzy odetchnęli z ulgą. Po prostu obawiano się, że PiS zaserwuje nam więcej kosztownej kiełbasy wyborczej.
- W naszej ocenie przedstawione propozycje są bardziej umiarkowane, niż oczekiwali uczestnicy rynku - często wymieniano więcej rozwiązań i spodziewano się, że będą one wdrażane już w tym roku – skomentowali ekonomiści PKO BP.
Tymczasem faktyczna waloryzacja 500+ o skumulowaną inflację z ostatnich 7 lat oraz poszerzenie subsydiowania leków to chyba najniższy możliwy wymiar kary dla finansów publicznych ze strony partii rządzącej. Oczywiście nikt nie może dać gwarancji, że to już koniec. Tym bardziej że własne stoisko mięsne lada moment otworzy opozycja, która w swym głównym nurcie już od dobrych kilku miesięcy rywalizuje na populistyczne obietnice z obozem rządzącym.
- Rynek – w szczególności długu – pozostanie ponadto pod presją weekendowych zapowiedzi wyraźnego zwiększenia wydatków od 2024 roku przez Prawo i Sprawiedliwość. Wzrost ryzyka fiskalnego na pół roku przed wyborami sprzyjać powinien wzrostowi rentowności skarbowych papierów wartościowych, ale także krótkoterminowych, gdyż może on przekreślać oczekiwania na szybkie obniżki stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej – napisał w komentarzu dziennym ekonomista Banku Millennium.
Konsumpcja kosztem oszczędności i wyższej inflacji
Patrząc z makrekonomicznego punktu widzenia, jest to po prostu program stymulacji fiskalnej szacowany na mniej niż 1% PKB. Nie jest to mało – zwłaszcza w warunkach rosnącego deficytu fiskalnego, gwałtownego spowolnienia gospodarczego i wzmożonych wydatków na wojsko. Równocześnie nie jest to coś, co na krótką metę zachwiałoby finansami publicznymi lub groziło utratą zaufania ze strony zagranicznych wierzycieli polskiego państwa.
Problem w tym, że stymulacja fiskalna w warunkach bardzo wysokiej inflacji i faktycznie pełnego zatrudnienia (tj. wykorzystania prawie wszystkich zdolnych do pracy zasobów siły roboczej) grozi pojawieniem się wyraźnego impulsu inflacyjnego w roku 2024. Zatem realizacja waloryzacji 500+ oznaczać będzie szybszy wzrost cen dóbr konsumpcyjnych i w efekcie wyższą inflację CPI (ceteris paribus).
Taki policy mix może skłonić Radę Polityki Pieniężnej do podwyżki stóp procentowych lub przynajmniej odsunięcia w czasie ich obniżki. Reasumując: to kolejna polityczna zachęta do zwiększenia konsumpcji kosztem inwestycji. Czyli coś, co na dłuższą metę podkopuje fundamenty gospodarcze kraju, prowadząc do utraty konkurencyjności i potencjału wytwórczego.
Na inne ryzyko zwracają też ekonomiści mBanku. Jest nim ryzyko waloryzacji także innych świadczeń socjalnych zdefiniowanych kwotowo.
- Nie jest tajemnicą, że indeksacje świadczeń nominalnych w środowisku wysokiej inflacji są bardzo niebezpiecznym zjawiskiem. Prowadzić one bowiem mogą do utrwalenia się obecnych tendencji inflacyjnych. To z kolei oznacza odkotwiczanie się oczekiwań inflacyjnych i przystosowanie społeczeństwa do operowania w nowym reżimie makroekonomicznym – wyjaśniają w poniedziałkowym „Dzienniku” ekonomiści mBanku.
- Z tego punktu widzenia świadczenia stałe mają tę przewagę, że z okresu na okres stają się mniejszym obciążeniem dla budżetu, a więc generują mniejszy transfer fiskalny. W czasach takich jak dzisiejsze można powiedzieć, że stanowią one automatyczne stabilizatory dla procesów cenotwórczych. Ich "ruszenie" sprawia, że zaczynają zachowywać się podobnie jak świadczenia waloryzowane z mocy ustawy (np. emerytury) – konkludują analitycy mBanku.
Lawina ruszyła
Na krótką metę majowe zapowiedzi partii rządzącej nie wydają się katastrofalnie złe. Uważam jednak, że są kolejnym krokiem w złym kierunku i że będą miały poważne, długofalowe konsekwencje. Po pierwsze nikt nam nie może dać gwarancji, że do jesiennych wyborów parlamentarnych PiS nie wymyśli kolejnych sposobów rozpirzenia publicznych (czyli zabieranych podatnikom) pieniędzy. Po drugie właśnie została uruchomiona kolejna runda populistycznego współzawodnictwa w przekupowaniu elektoratu za jego własne pieniądze. Opozycyjna PO już wymyśliła, aby podwyżkę (waloryzację?) 500+ przegłosować już teraz. A to zapewne jeszcze nie koniec tej fatalnej licytacji.
Po trzecie przeraża myśl, iż politycy proponują nowe wydatki rządowe, tkwiąc w przekonaniu, że takie propozycje zwiększą im poparcie. Co gorsza, obawiam się, że mają rację. A to oznacza, że spora część wyborców nadal nie rozumie podstawowej zasady rządzącej finansami publicznymi: wyższe wydatki = wyższe podatki. Zapewne nie jest przypadkiem, że partia rządząca nie zaprezentowała źródeł finansowania swoich propozycji. Podpowiem: prawdopodobnie jest nim m.in. Twój portfel.
Po czwarte widać, że nadal tak wielu nie rozumie, że wzrost wydatków socjalnych finansowanych na krótką metę wyższym deficytem budżetowym (a na dłuższą wyższymi podatkami) nakręca i tak już bardzo wysoką inflację i może przekreślić szanse na powrót do celu inflacyjnego w horyzoncie kolejnych paru lat. To niebezpieczna ścieżka podważająca fundamenty rozwoju naszej gospodarki.
I wreszcie po piąte reakcja komentatorów pokazuje, jak bardzo zobojętnieliśmy na próby tak prymitywnego kupowania głosów wyborców. Głosy (nomen omen) oburzenia brzmią cicho i tak jakoś bez przekonania. Jeszcze kilka lat temu było inaczej.