Jarosław Gowin zostanie wicepremierem i ministrem nauki i szkolnictwa wyższego. W nowoczesnej i innowacyjnej gospodarce szkolnictwo wyższe jest podstawą do rozwoju gospodarczego kraju. Ostatnie lata pokazują, że w tym obszarze nie mamy zbyt wielu sukcesów. Pod wodzą nowego ministra znajdzie się ponad 460 szkół wyższych, 1,4 mln studentów i 93 tys. nauczycieli akademickich. Na szkoły wyższe przeznaczamy mniej niż 1% PKB Polski – niecałe 15 mld zł rocznie.


Jarosław Gowin zastąpi prof. Lenę Kolarską-Bobińską. Nie ma łatwych resortów do zarządzania, a już szczególnie nie jest nim Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Wiecznie niedofinansowane uniwersytety, które z jednej strony pragną coraz większej autonomii, a z drugiej potrzebują „centralnych programów” i silnego wsparcia ze strony rządu, w najbliższych latach będą częściej rozliczane nie tylko z liczby absolwentów, ale z faktycznych osiągnięć naukowych, które miejmy nadzieję, będą miały realne przełożenie na rozwój gospodarczy kraju. Innymi słowy, jeśli Jarosław Gowin poważnie myśli o polskim szkolnictwie wyższym, to musi być jednocześnie elastyczny i bardzo efektywny.
Przeczytaj także
Na szkolnictwo wyższe wydajemy mniej niż na armię. Na naukę przekazujemy niecały 1% PKB – mniej niż 15 mld zł rocznie – od 2007 roku wydatki te zwiększyły się o 5 mld zł. Wyraźnie odstajemy do Finów czy Duńczyków, którzy na szkolnictwo wyższe wydają większą część swojego PKB, ale jednocześnie nie odstajemy od innych państw znanych z bardzo dobrych uniwersytetów, np. Włoch, które na publiczne szkoły wyższe przeznaczają 0,8% PKB czy Wielkiej Brytanii, w przypadku której wskaźnik ten wynosi 0,7%.


W 2014 roku przychody szkół wyższych w Polsce wyniosły łącznie 22 mld zł, z tego 19,5 mld zł przypada na szkoły publiczne. Najlepiej radzą sobie szkoły techniczne, które wypracowały zysk na poziomie 184 mln zł. Uniwersytety zarobiły 115 mln zł, a uczelnie ekonomiczne tylko 7,5 mln zł. Ze szkół publicznych, tylko uniwersytety medyczne zakończyły rok pod kreską (-1,6 mln zł), ale wynika to z kosztownych i dużych inwestycji w infrastrukturę uczelni. Z danych GUS-u wynika, że problem mają uczelnie niepubliczne, które w zeszłym roku łącznie straciły prawie 24 mln zł (przy łącznych przychodach na poziomie 2,5 mld zł).
W 2006 roku w Polsce było prawie 2 mln studentów, a obecnie mamy już ich tylko 1,46 mln (434 tys. na uniwersytetach, 319 tys. na politechnikach, 187 tys. na uczelniach ekonomicznych). Uczy ich 90 tys. nauczycieli akademickich, w tym 22 tys. z tytułem profesorskim.
ReklamaJednostkowy koszt kształcenia zależy od kierunku studiów i profilu uczelni – waha się on od 11 tys. na uczelniach ekonomicznych do 39 tys. na uczelniach o profilu artystycznym – o dziwo, wykształcenie artysty jest droższe niż lekarza – jednostkowy koszt kształcenia na uniwersytetach medycznych wynosi 30 tys. zł , a na technicznych 16 tys. zł.
Przeczytaj także
Ciemna materia między teorią a praktyką
Osiągnięcia poprzedniego rządu są, ale trudno je zauważyć, bo wciąż mamy problem z przekuciem teorii na praktyczny sukces. Na ten moment odchodzący rząd chwali się zmianą finansowania szkolnictwa wyższego, efektywniejszym wykorzystaniem środków unijnych, wdrożeniem systemu monitorowania karier absolwentów, a także umiędzynarodowieniem polskich uniwersytetów, co należy rozumieć poprzez dwukrotny wzrost cudzoziemców wybierających się na studia do naszego kraju. Jednak, jeśli przyjrzymy się wszystkiemu bliżej, to okazuje się, że zmiana sposobu finansowania nie wpłynęła specjalnie na wzrost zarobków kadry akademickiej czy wzrost stypendiów naukowych.
Niektóre budynki poważnych wydziałów w dalszym ciągu bardziej przypominają bunkry z czasów okupacji, a część domów studenckich standardem nie odbiega od najpodlejszych noclegowni. Wielki sukces, jakim teoretycznie jest umiędzynarodowienie oznacza, że w Polsce uczy się coraz więcej studentów z Ukrainy, Białorusi i innych państw byłego ZSRR – studenci z Europy Zachodniej przyjeżdżają do nas tylko na Erasmusa, gdy chcą mieć rok przerwy i zaoszczędzić trochę pieniędzy ze stypendiów.
Przeczytaj także
Głos uczelni jest niesłyszany
W dalszym ciągu nie wykorzystuje się też potencjału naukowego, nawet podczas debat publicznych dotyczących ważnych elementów gospodarki – naukowcy dalej piszą głównie na półki, a ich prace kurzą się w bibliotekach. Czy ktoś widział, by naukowcy oprotestowali publicznie niektóre populistyczne wypowiedzi polityków (nawet tych, którzy legitymują się tytułem profesora)?. Niestety, gdy przychodzi co do czego, to politycy uciekają w stronę populizmu, podczas gdy gotowe rozwiązania omawiane są tylko na nudnych (?) konferencjach naukowych.
Na uczelniach technicznych i medycznych sprawy mają się trochę lepiej, ale wciąż najlepsze pomysły polskich naukowców częściej odnajdują zachodni inwestorzy niż polscy.
Wyraźnie brakuje nam czynnika sprawczego, pewnego rodzaju elementu inicjującego pewne procesy – prawdopodobnie na poziomie systemowym jego wdrożenie jest po prostu niemożliwe. Uniwersytety i inne publiczne szkoły wyższe twierdzą, że ich głównym zadaniem jest kształcenie – słusznie, ale jako instytucje o dużej renomie potencjale muszą też być bardziej skore do wychodzenia naprzeciw oczekiwaniom biznesu, nawet jeśli ten początkowo nie jest tym zainteresowany. Wbrew pozorom to na nich spoczywa duża część odpowiedzialności za rozwój Polski innowacyjnej i nowoczesnej. Zwłaszcza, że malejąca liczba studentów nie pozostawia im innego wyjścia.