Flagowy indeks warszawskiej giełdy wybił się dołem z 4-letniej konsolidacji, co sugerowałoby dalsze spadki, nawet w rejon 1.410 punktów. Choć uważam ten scenariusz za niezbyt prawdopodobny, to po ostatnich wydarzeniach przestał on wyglądać abstrakcyjnie.


2009,30 punktów – to poziom, na którym WIG20 zatrzymał się w maju 2012 roku rozpoczynając coś na kształt hossy. Było to drugie uderzenie o dno wyznaczone pod koniec września 2011 roku. Poziom ten obronił się także w sierpniu i wrześniu 2015 roku. Ale w listopadzie nie udało się odeprzeć kolejnych szturmów niedźwiedzi, które trochę na raty przełamały ostatnie linie obrony byków i sprowadziły WIG20 na 6-letnie dno (1944,28 pkt. tuż po południu 24.11).
Którędy na Grunwald?
Jeśli założyć, że trwająca od września 2011 do listopada 2015 konsolidacja była kontynuacją trendu spadkowego, to następne wsparcie znajduje się dopiero w okolicach 1.900 punktów i jest wyznaczane przez 61,8% zniesienia wzrostów z lat 2009-11. Zejście na 1900 pkt. jeszcze kilka miesięcy temu zostałoby uznane za wariant skrajnie pesymistyczny.


Ale nad rynkiem zawisło jeszcze poważniejsze niebezpieczeństwo. Jeśli listopadowe wybicie z tak długiego trendu bocznego zostanie ostatecznie potwierdzone (tj. WIG20 nie powróci ponad 2009 pkt.), to na gruncie analizy technicznej można oczekiwać spadku o zasięgu szerokości tej konsolidacji. A mówimy tu o kanale o szerokości niemal 625 punktów, co teoretycznie mogłoby skutkować spadkiem WIG20 nawet do 1384 pkt. Czyli w okolicę daty unii w Krewie (1385r.) poprzedzającą bitwę pod Grunwaldem o niemal równe 25 lat.
Stawiam, ale nie wierzę
Przedstawiając taki scenariusz równocześnie nie wierzę w jego realizację. Po pierwsze, ponieważ w Polsce nie widać zagrożeń ze strony makroekonomicznej. Po drugie, tak silna słabość (6-letnie dołki) widoczna jest tylko na WIG20, podczas gdy indeksy małych (sWIG80) i średnich (mWIG40) spółek radzą sobie całkiem nieźle. Po trzecie, za słabość WIG20 odpowiadają tylko trzy – ale za to bardzo mocno reprezentowane – sektory: surowce, banki i energetyka. Po czwarte, nawet WIG nie wygląda aż tak źle – wyznaczył „tylko” 2-letnie minimum.
Słabość KGHM-u i spółek węglowych to efekt globalnej zapaści notowań surowców, co jest szkodliwe dla tych branż, ale nie musi oznaczać kłopotów dla całej gospodarki. Z kolei problemy banków (kwestia franków i podatku) oraz państwowej energetyki (zmuszanej przez rząd do ratowania węglowych bankrutów) to już efekt krótkowzroczności i nieodpowiedzialności polskich polityków, co w znacznej mierze zostało już uwzględnione w wycenach akcji.
Czy rynek wie coś więcej?
6-letni dołek indeksu blue chipów przy wciąż całkiem niezłym otoczeniu makroekonomicznym budzi konsternację. Trochę to przypomina rok 2008, gdy przy 5-procentowej dynamice PKB z hukiem pękała hossa z lat 2003-07. Tyle że wtedy rynek miał z czego spadać - balon w sektorze „Misi” był napompowany ponad wszelką miarę. A w tym cyklu koniunkturalnym nie pojawiły się jeszcze sygnały ostrzegające przed pogorszeniem stanu polskiej gospodarki: nie widać ani inflacji, ani podwyżek stóp procentowych, ani boomu konsumpcyjnego czy inwestycyjnego.
Moje wątpliwości budzą też bardzo niskie obroty sugerujące, że duży kapitał stoi z boku i czeka na rozwój sytuacji. W takich warunkach wystarczą stosunkowo niewielkie pieniądze (tj. rzędu 100 mln euro), aby rzucić WIG20 w górę o 3% i anulować sygnał sprzedaży. Zwłaszcza że wśród inwestorów indywidualnych przeważają pesymiści (w badaniu INI 44,6% spodziewa się spadków), co jest raczej czynnikiem sprzyjającym wzrostom cen akcji.
Mimo wszystko lepiej zachować ostrożność i nie lekceważyć ostrzeżenia płynącego z giełdy. Jeśli wszystko rozejdzie się po kościach i w przyszłym roku na GPW powróci hossa, to dobrze. A jeśli nie… to warto szykować gotówkę na spółki z WIG20 we „wczesnojagiellońskich” cenach.