

Od roku jesteśmy karmieni propagandą sukcesu i rzekomego „ożywienia gospodarczego” w Europie. Choć koniunktura faktycznie uległa lekkiej poprawie, to coraz bardziej prawdopodobny jest scenariusz „straconej dekady” w stylu japońskim.
Globalny kryzys finansowy rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych latem 2007 roku i w mojej ocenie jeszcze się nie skończył. Punktem kulminacyjnym pierwszej fazy kryzysu był nagły upadek banku inwestycyjnego Lehman Brothers we wrześniu 2008 roku. Od tego czasu minęło niemal 6 lat, ale europejska gospodarka ledwo co zdążyła odrobić straty.
Statystyki psują humory
Nic tak nie psuje humoru optymistów jak konfrontacja z faktami. A te są takie, że po załamaniu gospodarczym w roku 2009 Europę nawiedziło lekkie odreagowanie, po którym nastąpiła kolejna recesja, która rok temu przeistoczyła się w stagnację.
Inwestorze, daj się poznać i wygraj iPada Mini
W ostatnich miesiącach najprawdopodobniej mamy do czynienia z nawrotem recesji. Efekt jest taki, że Europa znalazła się w wieloletniej stagnacji: bez wzrostu PKB, z wysokim bezrobociem, nadmiernym długiem i chorym systemem finansowym.Kwartalny produkt krajowy brutto na mieszkańca w euro w cenach bieżących. Q3 2008 = 100.
Powyższy wykres nie wymaga komentarza. Wiele krajów Unii Europejskiej ma dziś produkt krajowy brutto (PKB) na mieszkańca niższy niż 6 lat temu. Niektóre z nich (np. Węgry i Czechy) aż o 10%! I to bez uwzględnienia inflacji, która w tym okresie zmniejszyła siłę nabywczą euro o ponad 10%. Wyraźnie powyżej poziomu sprzed upadku Lehman Brothers znalazły się Niemcy oraz Słowacja.
Mit „zielonej wyspy”
Polska w tym zestawieniu prezentuje się znacznie gorzej niż w raportach rządowych, podających skumulowany realny wzrost PKB rzędu 15%. Natomiast według Eurostatu w trzecim kwartale 2013 roku (nowszych danych dla Polski brak) nominalny PKB per capita wyniósł 2500 euro. Czyli dokładnie tyle samo co 6 lat wcześniej!
Tymczasem statystyki polskie pokazują wzrost nominalnego PKB w tym okresie o 27% oraz wzrost PKB w parytecie siły nabywczej z 55% do 67% średniej UE. I to tymi danymi operuje propaganda sukcesu. Różnica zasadza się w metodzie prezentacji danych. W statystykach krajowych na ogół podaje się PKB w lokalnej walucie, której kurs względem euro czy dolara nierzadko podlega gwałtownym fluktuacjom. Tak było w przypadku złotego, który na przełomie 2008/09 mocno stracił na wartości i do dziś nie odzyskał siły z lat 2007-08. I dlatego moim zdaniem lepszym punktem odniesienia jest porównanie PKB Polski i pozostałych krajów UE w euro, a nie w walutach krajowych.
Potężna deprecjacja złotego uratowała Polskę przed spadkiem PKB w 2009 roku. Ale ten sam czynnik sprawił, że dochody Polaków spadły mocniej niż mieszkańców strefy euro. Odrabianie tych strat zajęło polskiej gospodarce ponad 4 lata. Przy tym wątpliwym pocieszeniem jest fakt, że prawdziwa Zielona Wyspa wciąż jest 10% w plecy i raczej nieprędko powróci do poziomu zamożności ze szczytu bańki nieruchomościowej. Ale to już temat na osobny artykuł.
Krzysztof Kolany



























































