Problem niedoboru monet jednogroszowych nie wynika z ich „wysokich kosztów produkcji”, tylko z racjonalnego działania Polaków zatrzymujących mosiężne pieniążki o najmniejszym nominale. Tę prawidłowość odkrył przeszło 500 lat temu największy polski ekonomista – Mikołaj Kopernik.
Podnoszona od pewnego czasu propozycja wycofania z obiegu monet jednogroszowych jest nie tylko wątpliwa prawnie (bo polski złoty dzieli się na 100 groszy), ale też uderza w interesy zarówno obywateli jak i wielkich sieci handlowych. Do wycofania jednogroszówek raczej nie dojdzie, bo Narodowy Bank Polski prędzej zdecyduje się na zmianę kompozycji stopu, z którego wykonane są monety o nominałach 1, 2 i 5 groszy. Zamiast drogiej miedzi można zastosować czterokrotnie tańsze aluminium.
Cenne jednogroszówki
Tymczasem „Dziennik Gazeta Prawna” donosi o „niedoborach monet” jednogroszowych na rynku. Zupełnie jak za czasów PRL. Bo i problem jest iście socjalistyczny. Jeden grosz waży 1,64 grama i wykonany jest z mosiądzu manganowego. Czyli zawiera w sobie 59% miedzi, 40% cynku i 1% manganu. Gdy na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia podejmowano decyzję o wybiciu nowych znaków pieniężnych, tona miedzi kosztowała ok. 2.200 USD. Ale po roku 2004 rozpoczął się szalony wzrost notowań czerwonego metalu, który od tego czasu podrożał czterokrotnie. I teraz sama miedź zawarta w jednogroszówce warta jest 2,56 grosza. A do tego jeszcze 0,656 grama cynku, trochę manganu i koszty bicia.
Źródło: dane Narodowego Banku Polskiego. Opracowanie: Bankier.pl
W efekcie NBP do produkcji każdej jednogroszówki dokłada około dwóch groszy. W samym 2011 roku bank centralny z tytułu bicia dwóch najmniejszych nominałów stracił ok. 8,2 mln złotych. Równocześnie otrzymując jeden grosz automatycznie stajemy się posiadaczami miedzi o wartości 2,56 grosza. Zyskujemy więc przeszło 1,5 grosza na każdym groszu i 1,33 grosza na każdej dwugroszówce. Nic więc dziwnego, że te monety zaczęły znikać z rynku. Nawet jeśli Polacy nie biegają z workami jednogroszówek do najbliższego skupu złomu, to coraz więcej ludzi po prostu zatrzymuje sobie „miedziaki”. I w ten sposób zgodnie z prawem Kopernika-Greshama gorszy pieniądz wypiera lepszy. Bo lepszy (czyli „zabezpieczony” miedzią) staje się środkiem tezauryzacji, czyli gromadzenia majątku. Nie ma więc znaczenia, jak wiele jednogroszówek wyemituje NBP – i tak coraz więcej znikałoby z obiegu.
Inflacja, czyli staromodne psucie pieniądza
Proceder psucia pieniądza – czyli zaniżania przez władzę jego wartości – jest tak stary jak sam pieniądz. Jedyną różnicą jest jawność tej grabieży. W dawnych czasach król albo książę nakazywał swym poddanym wymianę srebrnych i złotych monet na pieniądze o tym samym nominalne, ale o mniejszej zawartości kruszcu. Współczesne pieniądze nie mają pokrycia w realnych dobrach, a za inflację (czyli spadek ich wartości) odpowiadają banki centralne i system bankowy oparty na rezerwie cząstkowej. Na świecie cały czas przybywa papierowego (a właściwie wirtualnego) pieniądza, co prowadzi do spadku jego siły nabywczej manifestującego się rosnącymi cenami dóbr i usług.
Z polskimi jednogroszówkami będzie tak samo jak zawsze. Mosiężne grosze znikną z obiegu, tak samo jak w latach 60-tych XX wieku w Europie i USA znikały monety srebrne, gdy zawartość kruszcu przewyższyła ich wartość nominalną. Tak samo jak 20 lat temu aluminiowe jednozłotówki stosowano zamiast podkładek pod gwoździe do papy, bo podkładki były droższe.
Niech więc każdy robi swoje. Bank centralny niech dalej bije drobne monety ze stratą, bądź z innego stopu. Sklepikarze od tego mają lokalne odziały NBP, by w tam zaopatrywać się w pieniądze potrzebne do wydawania reszty. A my dalej zbierajmy miedziaki i cieszmy się z gratisowego przyrostu majątku. W końcu pensja minimalna wypłacona w jednogroszówkach warta jest więcej niż średnia krajowa podawana przez GUS. Tyle że taka wypłata ważyłaby 180 kg, co sprawiałoby pewne kłopoty logistyczne.