Po raz pierwszy od 1990 roku kurs USD/JPY przełamał 150. Władze starają się powstrzymać załamanie waluty, którą złośliwi ochrzcili już mianem "peso", ale póki postępował będzie rozdźwięk między polityką pieniężną Fedu i Banku Japonii o odwrócenie trendu może być trudno.


W czwartek przed godz. 10:00 niektórzy dostawcy notowań walut odnotowali wzrost kursu USD/JPY powyżej poziomu 150. Poprzednio jen był tak słaby wobec dolara w sierpniu 1990 r.


Tylko w tym roku japońska waluta traci do zielonego ponad 23 proc. Gorzej radzą sobie jedynie argentyńskie peso i turecka lira.
To sytuacja o tyle nietypowa, że do niedawna jen był uznawany za jedną z bezpiecznych przystani, czyli aktywo (w tym wypadku walutę), które przyzwoicie radzi sobie w trudnych czasach. Tym razem na przeszkodzie stanęły nieustępliwe władze Banku Japonii.
Podczas gdy większość istotnych banków centralnych (za wyjątkiem chińskiego, tureckiego i rosyjskiego) zacieśnia politykę pieniężną, Japończycy pozostają nieugięci. Krótkoterminowe stopy procentowe pozostają ujemne - wynoszą -0,1 proc. - a długoterminowe Bank Japonii stara się utrzymać w pobliżu poziomu 0,25 proc.
Japonia jest ostatnim samurajem globalnej polityki pieniężnej - tylko w Kraju Kwitnącej Wiśni koszt pieniądza w banku centralnym pozostaje ujemny. Z ujemnych stóp procentowych zdążyli się już wycofać choćby Szwajcarzy, Duńczycy czy władze EBC.
Z kolei, aby utrzymać pod kontrolą długi koniec krzywej dochodowości, Bank Japonii regularnie skupuje krajowy dług za świeżo wykreowany pieniądz. Dziś ogłosił awaryjne zakupy za kwotę do 250 mld jenów (ok. 8,5 mld zł). Przez lata interwencji bank centralny zgromadził w swoim portfelu japońskie papiery skarbowe o wartości przeszło 500 bln jenów, czyli ok. połowę długu publicznego Japonii.
Tymczasem na rynku coraz trudniej znaleźć inwestorów, których zainteresowałyby papiery o tak niskiej rentowności. Szczególnie że po tym, jak w marcu normalizowanie polityki pieniężnej zaczął Fed, na atrakcyjności zyskały amerykańskie Treasuries. Kolejne jastrzębie sygnały dochodzące z USA pogłębiają różnicę między rentownością papierów i "wysysają" kapitał z Kraju Kwitnącej Wiśni.


Władze Banku Japonii pozostają nieugięte w obliczu silnej deprecjacji waluty, ponieważ nadal starają się pobudzić inflację na wyspach. Ekonomiści liczą, że szybszy wzrost cen wybudzi japońską gospodarkę z letargu, a regularnie notowany od ponad dwóch dekad rachityczny wzrost PKB w końcu przyspieszy. To o tyle naiwne, że niezmiennie luźna polityka pieniężna od lat nie przynosi pożądanych efektów. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Inflacja w Japonii ostatnio przyspieszyła co prawda do 3 proc. i - pominąwszy krótki okres, gdy porównania zaburzyły kwestie podatkowe - była najwyższa od ponad trzech dekad. Ale nie jest to powód do radości - nie jest to bowiem oznaka wigoru gospodarki, lecz efekt szybkiego wzrostu cen dóbr importowanych (m.in. surowców energetycznych) wspieranego przez osłabienia jena.
Sytuacja Japonii pozwala przetestować w nowych warunkach stare założenia polityki gospodarczej. Władze w Tokio dysponują drugimi największymi rezerwami walutowymi na świecie (ok. 1,2 bln dol.), potężne aktywa zagraniczne kontroluje rządowy fundusz emerytalny, a międzynarodowa pozycja inwestycyjna netto kraju jest największa na świecie. Japończycy mają więc czym bronić swojej waluty. Ale ekonomiści spierają się, czy interwencje byłyby w stanie trwale odwrócić trend przy utrzymującej się luźnej polityce pieniężnej. Na razie pozostaje im wypatrywać gołębiego piwotu Fedu bądź porozumienia z amerykańskimi władzami na kształt słynnego Plaza Accord.