Z każdym miesiącem debaty o przyszłości „systemu” emerytalnego w Polsce rośnie odsetek przekonanych, że na państwową emeryturę nie ma co liczyć. To dobrze. Gorzej, że większość z nas wciąż nie bardzo wie, jak samodzielnie zatroszczyć się o sfinansowanie starości.
Na naszych oczach upada mit „pewnej” i „bezpiecznej” emerytury od państwa. W przyzwoite świadczenia z ZUS przestają wierzyć najwięksi optymiści. Emerytalna katastrofa obecnego modelu z przyczyn demograficznych jest nieuchronna.
A propozycje, które pojawiły się przy okazji tegorocznego „przeglądu emerytalnego”, wskazują, na co realnie możemy liczyć: świadczenie minimalne i nic więcej.


ZUS-ie, umrzyj i pozwól żyć
Zapaść państwowego „systemu” emerytalnego oznacza, że na starość będziemy zdani tylko na siebie, swoich potomków i swoje oszczędności. Nie każdy będzie w stanie pracować w podeszłym wieku. Z potomkami też jest ostatnio słabo: liczba urodzeń w Polsce stanowi ledwie połowę tego, co 25-35 lat temu. W modelu rodziny 2+1 nie powinniśmy liczyć, że ktoś się nami na starość zaopiekuje. Zwłaszcza jeśli zamierzamy dożyć wieku 80+, co statystycznie jest coraz bardziej prawdopodobne.
Pozostają tylko własne oszczędności. Ale jak oszczędzać, skoro na starcie państwo pozbawia nas ok. 40% zarobionych pieniędzy, a z tego co pozostanie odbiera kolejne 15-20% dochodu pod postacią VAT-u, akcyzy i dziesiątków innych pomniejszych danin?
Specjaliści z rynku finansowego zawsze mają jedną odpowiedź: od najmłodszych lat regularnie odkładaj choć niewielką część zarobionych pieniędzy. Najlepiej na naszym rachunku/funduszu/polisie – niepotrzebne skreślić. Jeszcze kilka lat temu eksperci dodawali: a „siła procentu składanego już zrobi swoje”. Teraz – w epoce zerowych lub wręcz ujemnych stóp procentowych – tę frazę słychać już jakby trochę rzadziej.
Czas i kapitał to nie wszystko
Owszem, łatwiej jest zgromadzić przyzwoity kapitał emerytalny, jeśli zacznie się go gromadzić w młodym wieku. To prawda, że regularne zasilanie naszego prywatnego funduszu emerytalnego potrafi zaowocować rewelacyjnymi wynikami. Jest tylko jedno małe „ale”: nasze pieniądze muszą pracować odpowiednio wydajnie. Brzmi jak reklama? Może i tak, ale „bez procentów nie ma kołaczy”. Przy stopie procentowej równej zero procent składany nie działa. Przy stopach zbliżonych do 1-2% jego siła też nie powala.
Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu inwestor mógł spokojnie założyć, że bezpieczny (złożony głównie z obligacji skarbowych i lokat bankowych) i zrównoważony portfel wypracuje 5-7% rocznie (nominalnie). Przy takim założeniu (tj. 6% rocznie) wystarczyło co miesiąc odkładać 200 złotych, aby po 40 latach mieć odłożone ok. 400 tys. zł (bez podatku Belki). Czyli całkiem przyzwoitą bazę emerytalną, założywszy że ewentualnie wyższa inflacja w przyszłości powinna zostać zrekompensowana wyższymi stopami procentowymi.
Ale co jeśli – tak jak teraz – 10-letnie obligacje skarbowe płacą w porywach 3%, depozyt bankowy daje nie więcej niż 2%, a giełda od dekady porusza się w bok? Przy średniorocznym „uzysku” rzędu 2,5% co miesiąc odkładając 200 zł w 40 lat uzbierasz ok. 165 tys. Trochę mało, a przecież koszty życia raczej nie spadną.
Co można zrobić w takiej sytuacji? Można jak ten koń z „Folwarku zwierzęcego” zacisnąć zęby i zacząć pracować (i dokładać) więcej. Ta strategia sprawdziła się nie najlepiej – koń zaharował się na śmierć. Można też wydłużyć okres budowania kapitału, opóźniając przejście w stan spoczynku zawodowego. Ale to też opcja wiążąca się z ryzykiem, że nasz fundusz emerytalny skonsumują za nas wnuki. Zresztą wydłużenie okresu „składkowego” z 40 do 45 lat (przy pozostałych parametrach bez zmian) da nam dodatkowo tylko 35 tys. zł. Zapewne to wciąż będzie za mało.
Co zatem jest najważniejsze? Procenty! Tylko poprzez zwiększenie osiąganej stopy zwrotu można myśleć o efektywnej budowie kapitału emerytalnego. Niestety, nie jest to łatwe. Z wyższą stopą zwrotu nieodmiennie wiąże się wyższe ryzyko. Mówiąc wprost: oznacza to konieczność porzucenia (względnie) bezpiecznych papierów skarbowych i lokat bankowych na rzecz akcji, surowców czy nieruchomości. A najlepiej jakąś zrównoważoną mieszankę wyżej wymienionych aktywów wzbogaconą 10-20% udziałem fizycznego złota.
Zapomnij o bezpieczeństwie!
Tymczasem większość z nas wciąż nie otrząsnęła się z szoku narzuconej przez banki centralne represji finansowej. Według najnowszych badań Deutsche Banku niemal 40% oszczędzających na emeryturę robi to poprzez odkładanie stałej kwoty na konto oszczędnościowe. To rozsądny, sprawdzony i względnie bezpieczny sposób, ale nie w epoce zerowych bądź ujemnych stóp procentowych. „Oszczędzamy nieefektywnie” – kwituje nie bez racji Deutsche Bank.


Kolejne 14% założyło lokatę w banku i ma nadzieję, że to wystarczy. Podpowiedź: prawdopodobnie nie wystarczy. Ponad 16% dało się wmanewrować w różnorakie polisy lokacyjne – czyli produkty, na których zarabia bank i cała rzesza pośredników/sprzedawców, a klient cieszy się, jeśli wyjdzie na zero. Prawie 10% dało się naciągnąć na fundusze inwestycyjne, które w polskich warunkach łupią klientów kilkuprocentową prowizją na wejściu i nierzadko niewiele niższą „opłatą za zarządzanie”; oczywiście na ogół nie powiązaną z osiągniętymi wynikami inwestycyjnymi. Tym, którzy zdecydowali się na „produkty strukturyzowane”, również szczerze współczuję.
Ledwie co dziesiąty zaczął mniej lub bardziej samodzielnie kombinować w ramach IKE/IKZE, aczkolwiek tu istnieje ryzyko, że jego pieniądze „przylepią” się do lepkich macek państwa. Mniej niż 1 na 50 postanowił „zagrać na giełdzie” – tym zupełnie szczerze i bez ironii życzę powodzenia. Statystycznie ta strategia opłaci się co piątemu.
Prawdopodobnie najbardziej rozsądną odpowiedzią było „trudno powiedzieć”. Bo to, czego potrzebujemy to nie tylko oszczędzanie, ale też inwestowanie – czyli rzecz znacznie trudniejsza. Zwłaszcza w obecnych czasach.
Po pęknięciu bańki nadmiernego zadłużenia, najbardziej zagrożoną klasą aktywów będą właśnie „bezpieczne” papiery skarbowe i bankowe lokaty. Nawet jeśli nie dojdzie do masowych bankructw czy urzędowej grabieży w stylu cypryjskim, to realnej konfiskaty naszych oszczędności dokona wysoka inflacja, praktykowana przez władze jako lekarstwo na nadmierne długi.
Przyszłość należy do wyrachowanych ryzykantów
Obawiam się, że w nadchodzących 10-20 latach największe straty poniosą ci, którzy uwierzyli w bezpieczeństwo wszelkiej maści finansowych obietnic: lokat, obligacji, planów emerytalnych etc. Wszystkiego „pewnego” i „gwarantowanego”. I choć obecne wyceny akcji na rynkach rozwiniętych praktycznie nie dają szans na zarobek, to ponad sto lat historii uczy, że to właśnie na rynkach akcji zarabia się najwięcej. Bez podjęcia skalkulowanego ryzyka, szanse obrony realnej wartości oszczędności będą, w mojej ocenie, niewielkie.
„Prognozowanie jest trudne, zwłaszcza wtedy gdy dotyczy przyszłości” – nieśmiertelny cytat Nielsa Bohra jak ulał pasuje do przewidywania wydarzeń na rynkach finansowych. Nie mam pojęcia, co nas czeka w przyszłości. Ale bazując na historii i analizie obecnej sytuacji, sądzę, że raczej nie będzie to nic specjalnie przyjemnego. Zwłaszcza dla naszych długoterminowych oszczędności. Co w takim razie można zrobić?
Przede wszystkim można zacząć myśleć samodzielnie, zamiast oddawać ciężko zarobione pieniądze pod opiekę ekspertów, którzy z reguły nie wypadają lepiej od rynku. Zatem równie dobrze można przyjąć to, co oferuje rynek: a więc rynkowe stopy zwrotu osiągnięte dzięki inwestycjom w podmioty typu ETF czy inne formy pasywnego inwestowania. Wszystko przy zachowaniu odpowiedniej dywersyfikacji: trochę akcji, silny portfel spółek dywidendowych, złoto, gotówka i może jakieś obligacje lub REIT-y. Ale to wszystko wymaga dwóch rzeczy: samodzielności i odrobiny wiedzy.