Od katastrofy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu mija właśnie 35 lat. Wydarzenie to odegrało istotną rolę w historii świata i Polski, jednak jego echa słychać także i dziś. Świat znów stoi bowiem przed ważnym pytaniem: czy elektrownie jądrowe to rozwiązanie głównych energetycznych problemów, czy problem sam w sobie?


W nocy z 25 na 26 kwietnia miała miejsce największa w historii energetyki jądrowej awaria. Doszło do niej w wyniku nieprawidłowo przeprowadzonego testu bezpieczeństwa systemu chłodzenia reaktora. Spowodowało to jego przegrzanie i wybuch, a następnie doprowadziło do skażenia ogromnego obszaru. Liczbę bezpośrednich ofiar śmiertelnych określa się na 31 ludzkich istnień, szacunki dotyczące pośrednich wahają się jednak od kilku do aż kilkuset tysięcy. To głównie konsekwencje przewlekłych chorób.
Wybuch w Czarnobylu zmienił na zawsze życie nie tylko mieszkańców ukraińsko-białoruskiego pogranicza, ale i losy świata. Temat Czarnobyla to bowiem nie tylko sama katastrofa, jej ofiary i rok 1986. To nie tylko obszar ZSRR i nawet nie tylko konsekwencje upadku tegoż ZSRR, który katastrofa najprawdopodobniej mocno przyspieszyła. Czarnobyl pozostaje "żywy" i dziś, a jego wspomnienie ma wpływ także i na obecnie podejmowane decyzje. Z tego płyną również konsekwencje dla Polski i to nie tylko te zdrowotne, związane ze skażeniem po katastrofie. To właśnie o tym długofalowym wpływie na politykę energetyczną Polski i Europy będzie ten artykuł, nie zaś o samej katastrofie, o której opowiadano już wielokrotnie.
Niespełniony sen o polskiej elektrowni jądrowej
Polska nie posiada i nigdy nie posiadała elektrowni jądrowej, co - biorąc pod uwagę skalę naszej gospodarki - czyni nas ewenementem na skalę europejską. Niedawno w internecie dość dużą popularność zdobyło zdjęcie pierwszej strony wydania "Życia Warszawy" z lutego 1957 roku, czyli sprzed ponad 64 lat. Główny temat? W ciągu 10 lat w Polsce powstanie elektrownia jądrowa. Ile z tych obietnic wyszło, nie trzeba tłumaczyć, warto jednak dodać, iż ta zasada "już za 10 lat" obowiązuje niestety do dziś. Wystarczy choćby przypomnieć założenia polityki energetycznej z 2010 roku, ale i obecne opóźnienia. Według stanu na kwiecień 2021 roku wciąż stoimy w punkcie wyboru partnera do budowy (zresztą według zapowiedzi sprzed roku dziś powinniśmy go znać, jednak już wiadomo, że wszystko przedłużyło się co najmniej o kolejny rok). Sama elektrownia ma powstać w 2033 roku, a więc za nieco ponad wspomniane "wieczne 10 lat".
Polska elektrownia jądrowa za 10 lat! Artykuł sprzed 64 lat, ale zapowiedzi podobnie dotrzymywane są i dziś
— Adam Torchała (@atorchala) March 31, 2021
Za: Wykop, Źródło: Cyfrowe Mazowsze pic.twitter.com/QocGhnKKf1
Nie jest jednak i tak, że elektrownia wiecznie pozostawała na papierze, raz bowiem byliśmy naprawdę blisko realizacji atomowego projektu. W czasach komuny współpraca ze związkiem radzieckim w obszarze energetyki jądrowej - mimo zapewnień o bratniej przyjaźni - szła dość opornie. W końcu udało się jednak wypracować zielone światło dla polskiej "atomówki" i w 1982 roku ruszyła budowa. Elektrownia w Żarnowcu miała się docelowo składać z czterech bloków energetycznych napędzanych reaktorami WWER-440 o łącznej mocy ok. 1,7 GW. Projekt budził początkowo pewne opory społeczne, jednak nie takie, które nie byłyby do przeskoczenia. Większym problemem wydawała się wówczas kwestia gospodarczych problemów schyłkowej fazy PRL. Nim projekt dokończono krajobraz odmienił się jednak diametralnie.
- Nastawienie społeczeństwa do budowy Żarnowca radykalnie zmieniło się po katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu. Dał o sobie znać kompletny brak zaufania do władz, które zapewniały, że EJ Żarnowiec jest całkowicie bezpieczna, a reaktory WWER to zupełnie inne jednostki niż czarnobylski typ RBMK. Ministerstwo Górnictwa i Energetyki, KC PZPR oraz władze lokalne musiały odpowiadać na setki listów zaniepokojonych obywateli. Sprzeciwiali się zwłaszcza rolnicy z Wielkopolski, poirytowani drugą planowaną elektrownią atomową w pobliżu Klempicza nad Wartą. Popierało ich satelickie Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Raczkujące ruchy ekologiczne organizowały protesty, łącznie z głodówką - przypominają w swej książce "Wiek Energetyków" Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń.
Po wyborach w czerwcu 1989 roku stan zaawansowania prac wynosił 40 proc., a wydatki na projekt sięgały już ok. 2 mld dolarów. Wycofania się z projektu domagali się jednak m.in. posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego i wkrótce w województwie gdańskim odbyło się referendum, w którym aż 86 proc. mieszkańców zagłosowało przeciw inwestycji (przypomnijmy o wadze Gdańska na politycznej mapie przełomu ustrojów). To, w połączeniu z problemami gospodarczymi, spadkiem zapotrzebowania na energię (deindustrializacja początków III RP) i zmianami geopolitycznymi (projekt realizowano przecież przy współpracy z ZSRR) doprowadziło do upadku Żarnowca i całego projektu atomowego. Ten z placu budowy wrócił na papier i tam pozostał do dziś.
Walka ze starymi demonami
Dziś sytuacja gospodarcza i nastroje społeczne wyglądają nieco inaczej. Z badania przeprowadzonego na zlecenie Ministerstwa Klimatu i Środowiska (MKiŚ) w listopadzie 2020 roku wynika, że 62,5 proc. Polaków popiera budowę elektrowni jądrowych w Polsce. Istotne jest, że niemal co druga osoba (46 proc.) popiera zlokalizowanie elektrowni jądrowej w bezpośredniej okolicy swojego miejsca zamieszkania. 51,4 proc. wyraża sprzeciw wobec tego rozwiązania, przy czym aż 32 proc. wyraziło swój sprzeciw w sposób zdecydowany. Choć tutaj warto zaznaczyć, że część ankietowanych po prostu pod nosem może nie chcieć żadnej elektrowni, nie tylko jądrowej (w wynikach badania tego nie przekazano).
Wydaje się więc powiedzieć, że - w porównaniu np. do wspomnianego gdańskiego referendum - Polacy dość mocno zmienili ocenę energetyki jądrowej, przepracowując jednocześnie "demony" Czarnobyla. Nie było to zadanie łatwe, jeszcze w 2008 roku (22 lata po katastrofie) w badaniu CBOS-u dotyczącym poparcia dla elektrowni jądrowej głosy na "nie" przeważały nad głosami na "tak". Dopiero w lutym 2009 roku CBOS odnotował historyczny wynik - 48 proc. ankietowanych poparło elektrownie, względem 42 proc. głosów na "nie". Poparcie zachwiało się ponownie w 2011 roku, do tego jednak wrócimy w dalszej części artykułu.
Oczywiście Czarnobyl nie zniknął w pełni ze świadomości, wręcz przeciwnie, wciąż jest mocno w niej obecny. Mimo tłumaczeń, że taka elektrownia w ogóle nie przeszłaby certyfikacji na zachodzie oraz, że obecne projekty są badane nawet pod kątem absurdalnie wyolbrzymionych zagrożeń (co mocno zwiększa koszty i czas powstawania "atomowych" inwestycji), temat Czarnobyla i jego konsekwencji regularnie powraca w debatach o zasadności powstania elektrowni jądrowej. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, Czarnobyl był doświadczeniem tak intensywnym, że zmienił sposób patrzenia na energetykę jądrową całego pokolenia. Widać to i we wspomnianym badaniu MKiŚ. Najwyższe poparcie dla elektrowni deklarowano w przedziale wiekowym 15-29 lat (79 proc.), czyli osób, które Czarnobyl znają jedynie z opowieści. Najniższe z kolei w przedziale 50-59 lat (55,5 proc.), czyli osób, które w momencie katastrofy miały między 16, a 25 lat.
Starszy brat i młodsza siostra
Warto dodać, że Czarnobyl nie był pierwszym wydarzeniem, które tak mocno wpłynęło na opinię publiczną o energetyce jądrowej. Za "starszego brata" ukraińskiej katastrofy można uznać wydarzenia na Three Mile Island. W 1979 roku miał tam miejsce najpoważniejszy wypadek w historii amerykańskiej energetyki jądrowej. W zestawieniu z Czarnobylem można go nazwać w zasadzie incydentem, w jego wyniku nikt nie zginął, elektrownia pracuje do dziś, tamte wydarzenia przyczyniły się jednak do mocnego spadku publicznego poparcia dla atomu na zachodzie i w połączeniu z Czarnobylem doprowadziły w zasadzie do wygaszenia amerykańskiego programu budowy nowych, dużych elektrowni jądrowych na terenie kraju. Dla ogólnoświatowej energetyki jądrowej konsekwencjami obu wypadków, obok wzrostu społecznego sprzeciwu, było zaostrzenie norm bezpieczeństwa oraz rozwój reaktorów trzeciej generacji. Do dziś bezpiecznie działa jednak i reaktory II generacji.
Niemniej, jak wielu scenariuszy nie próbowałoby się przewidzieć, zawsze trafi się ten nieprzewidziany. Zasada ta brutalnie przypomniała o sobie w marcu 2011 roku, gdy w następstwie trzęsienia ziemi u wybrzeży Honsiu doszło do tsunami. Katastrofy naturalne doprowadziły do katastrofy jądrowej w Fukushimie i związanej z nią emisji substancji promieniotwórczych do środowiska (jak wyliczyła Japońska Komisja Bezpieczeństwa Nuklearnego było to mniej więcej 10 proc. ilości substancji uwolnionych przy okazji katastrofy w Czarnobylu, ofiar śmiertelnych udało się jednak uniknąć). Niby elektrownia była odporna na trzęsienia ziemi (co potwierdzały wcześniejsze doświadczenia z mocnymi wstrząsami), a od morza zabezpieczał ją mur. W 2011 roku fala była jednak tak wysoka (14 metrów!), że przelała się przez mur i sparaliżowała tym samym procedury bezpieczeństwa.
Fukushima wystawiła na kolejną próbę zaufanie do technologii jądrowej. Na świecie z wielką intensywnością znów ożyły duchy Czarnobyla, tym razem wzmocnione faktem, że katastrofy w Fukushimie nie można już było zrzucić na fatalne radzieckie zarządzanie. W efekcie intensywności nabrały protesty przeciw elektrowniom jądrowym. Podobny trend pojawił się w Polsce, gdzie znów zaczęli przeważać "atomowi sceptycy", co pokazują przytaczane wcześniej badania CBOS-u.
Najsilniejszą reakcję na katastrofę początkowo obserwowaliśmy oczywiście w samej Japonii. Przed 2011 rokiem udział "atomu" w tamtejszym krajowym miksie sięgał nawet 30 proc., po katastrofie wszystkie reaktory jednak wyłączono. W ostatnich latach stopniowo przywraca się do pracy kolejne sztuki, następuje to jednak powoli i towarzyszą temu spore społeczne kontrowersje. Branży w Japonii daleko do lat świetności sprzed katastrofy, warto podkreślić jednak próby powrotu do energetyki jądrowej. To o tyle ciekawe, że w ich efekcie najsilniejsze długoterminowe konsekwencje polityczne Fukushima może przynieść nie Japonii, a oddalonej o tysiące kilometrów Europie. Katastrofa z 2011 roku mocno wpłynęła na sytuację w Niemczech, a te z kolei grają pierwsze skrzypce w Unii Europejskiej, przez co mają spory wpływ na inne kraje kontynentu. I w tej wspomnianej zmianie znajdziemy silny czarnobylski ślad.
Czubek nosa Angeli Merkel
Wróćmy na chwilę do XX wieku. Pomiędzy incydentem na wyspie Three Mile i katastrofą w Czarnobylu miało miejsce jeszcze jedno dość istotne "ekologiczne" wydarzenie - odkrycie dziury ozonowej w 1982 roku. Końcówka lat 80-tych przyniosła z kolei katastrofę tankowca Exxon Valdez, a także upadek Muru Berlińskiego. Wydarzenia te zaczęły ze sobą współgrać. Zachód stracił swojego arcywroga, mógł skupić się na innych rzeczach niż Zimna Wojna. Z kolei głośne katastrofy dały z kolei solidny nawóz pod rozwój ruchów proekologicznych, a na politycznej mapie znaczenia zaczęły nabierać powstające w kolejnych krajach Europy "partie zielonych". Wśród nich ta niemiecka, która jeszcze w latach 80-tych przekroczyła próg i zaczęła regularnie meldować się w Bundestagu. Poziom 10 proc. poparcia przebić udało się jednak dopiero w 2009 roku, akurat tuż przed katastrofą w Fukushimie. Ta z kolei, w związku z mocnym wzrostem nastrojów antyatomowych, sprawiła, że niemieccy "Zieloni" znaleźli się w centrum politycznej uwagi i zaczęło się nawet mówić o możliwym przejęciu przez nich władzy w kraju.
W tym kontekście uwagę zwraca gwałtowna reakcja niemieckiego rządu na Fukushimę. - Tuż po katastrofie w Fukushimie, niemiecki rząd zadecydował o czasowym wyłączeniu 8 z 17 działających w RFN reaktorów. Kilka miesięcy później Niemcy zdecydowali o odejściu od energetyki jądrowej w 2022 roku, a tamtejsze spółki (np. Siemens) rozpoczęły proces odchodzenia od działalności w sektorze atomowym. Decyzja ta, według wersji oficjalnej, spowodowana wyłącznie protestami społeczeństwa, może być określona tylko jednym przymiotnikiem: irracjonalna. - pisze w swojej książce "Energiewende. Nowe niemieckie imperium" Jakub Wiech. Podkreśla, że mimo ogromu katastrofy w Japonii, udało się uniknąć ofiar śmiertelnych, dodatkowo ciężko w samych Niemczech spodziewać się podobnego scenariusza z tsunami w roli głównej. Mimo to reakcja była bardzo silna.
"Zieloni", którzy wyrośli m.in. na antyatomowych nastrojach końca XX wieku (w tym Czarnobylu), wydawali się potencjalnie głównym beneficjentem gwałtownego powrotu antyatomowych nastrojów po Fukushimie. W odbywających się dwa tygodnie po katastrofie wyborach w tradycyjnie dość konserwatywnej Badenii, reprezentujący rządzącą CDU Stefan Mappus przegrał walkę właśnie z "Zielonymi", którzy po raz pierwszy przejęli wtedy stery w niemieckim kraju związkowym. Wydaje się, że "atomowy zwrot" rządu Angeli Merkel był reakcją właśnie na ten trend wśród wyborców i próbą walki o elektorat odchodzący do "Zielonych".
Co istotne działanie nie było tylko chwilowe, "atom" pod niemieckim ostrzałem znajduje się do dziś, a dodatkowo chcą oni swą politykę chcą narzucać innym krajom. Zdaniem Wiecha wpisuje się to idealnie w politykę "Energiewende", która stała się swoistą energetyczną, ale i geopolityczną doktryną rządów Angeli Merkel. - Rezygnacja z atomu skłoni bowiem poszczególne państwa do inwestycji w odnawialne źródła energii, przede wszystkim zaś: w farmy wiatrowe i farmy fotowoltaiczne. Skorzystać na tym mogą firmy z RFN, które wyspecjalizowały się w tym segmencie dzięki dekadom intensywnych niemieckich inwestycji w OZE. Jeśli zaś chodzi o eksport, to w kontekście walki z atomem warto zauważyć, iż zablokowanie inwestycji w tego typu źródła energii w krajach ościennych (np. w Polsce) może w pewnej perspektywie sprawić, że państwa te w szczytach zapotrzebowania będą musiały skupować prąd z rynku niemieckiego, po prostu nie będą one posiadać dużych, stabilnych i niskoemisyjnych mocy (zakładając, że Europa dalej podążać będzie wytyczoną przez Berlin polityką dekarbonizacji). Podkreślić należy, że prąd kupowany w momentach szczytowego zapotrzebowania, czyli wtedy, gdy może go braknąć, jest najdroższy - czytamy we wspomnianej książce.
Stabilizatorem w systemie może stać się też gaz (de facto konkurujący z atomem), na co Niemcy także się przygotowują m.in. rozbudowując przepustowość służącego do importu rosyjskiego surowca gazociągu Nord Stream (mimo szkodliwości tego projektu dla Europy Centralnej i agresywnej polityki samej Rosji). Gra przeciw atomowi wyraźnie zaczęła być Niemcom na rękę i to mimo, że jawnie stoi w sprzeczności z główną przyczyną całego energetycznego ambarasu - ekologią. Czarnobyl zasiał ziarno, Fukushima dała impuls, a Energiewende nadało tej antyatomowej polityce strategiczny sznyt.
Antyekologiczna krucjata
Gdzie znajduje się wspomniana sprzeczność walki z atomem z walką o ekologię? Świat bazujący tylko i wyłącznie na odnawialnych źródłach energii, za względu na ich niestabilność, to obecnie utopia, o czym pisałem m.in. w artykule "Fotowoltaika na razie nie zbawi polskiej energetyki". Jeżeli chcemy odchodzić od emisji CO2, "atom" wydaje się świetnym pomostem - oferuje czystą i stabilną energię. Teoretycznie - paliwo dla ekologów wymarzone. Tymczasem na sztandarach ekologicznych organizacji "atom" demonizowany jest na równi z węglem.
Razi to w oczy tym bardziej, iż nie da się odchodzić i od atomu i od węgla jednocześnie. Doświadczyły tego zresztą i same wspominane Niemcy, które luki w swoim systemie łatają właśnie "cichym" przeproszeniem się z węglem. Z punktu widzenia ekologii - absurd. Oczywiście w gronie konwencjonalnych i stabilnym źródeł energii są jeszcze elektrownie na gaz, dobrze zresztą współpracujące z OZE. Te jednak także z punktu widzenia ekologii mają zasadniczą wadę - gaz też jest źródłem, którego spalaniu towarzyszy duża emisja CO2. Mniejsza niż w przypadku węgla, jednak wciąż znacząca. Gaz powinien być zatem większym wrogiem dla ekologów niż atom, tymczasem w politykach dekarbonizacyjnych traktowany jest jako "zbawienny" pomost. Na bezsensowność takiego rozwiązania zwraca uwagę choćby mocno przecież promujący ekologiczne postawy Bill Gates.
Przeczytaj także
Krucjata przeciw atomowi to zatem krucjata przeciw ekologii. Tym bardziej, jeżeli mówimy o krajach, które już elektrownie atomowe posiadają i nagle musiałyby "zalepić" czymś lukę w miksie pozostałą po ich wyłączeniu. Owszem, "atom" niesie za sobą wiele problemów, w tym m.in. kwestię gospodarki odpadami i niesie za sobą ciężki bagaż spektakularnych katastrof, niemniej węgiel, gaz, a nawet OZE też nie są naturze obojętne i też zabijają. Przykładowo do wytworzenia wiatraka potrzeba stali, ta wymaga spalenia węgla, co zanieczyszcza powietrze i negatywnie wpływa na zdrowie ludzi. Problem rodzi także choćby zagospodarowanie łopat zużytych już wiatraków. Wydaje się, że niektórzy ekolodzy uwypuklają każdą wadę atomu, jednocześnie kompletnie ignorując jakiekolwiek wady OZE.
| Szacunki powiązań źródeł energetyki i śmiertelności dotyzące okresu 40 lat* | |
|---|---|
| Źródło energii | Współczynnik śmiertelności (śmierci/na bln kWh) |
| Węgiel | 100 000 |
| Węgiel w Chinach | 170 000 |
| Węgiel w USA | 10 000 |
| Ropa | 36 000 |
| Gaz | 4 000 |
| Biopaliwa | 24 000 |
| Fotowoltaika | 440 |
| Wiatr | 150 |
| Hydroelektrownie | 1 400 |
| Hydroelektrownie w USA | 5 |
| Elektrownie jądrowe | 90 |
| Elektrownie jądrowe w USA | 0,1 |
| *Dane zebrane przez Jamesa Conkę i publikowane m.in. na łamach "Forbesa". Tabela przedstawia szacunki dotyczące zarówno śmierci bezpośrednich, jak i pośrednich w okresie 40 lat, bazując m.in. na danych OECD, World Nuclear Association, czy serii prac "Electricity generation and health". | |
Problem atomu polega przede wszystkim na tym, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to zazwyczaj jest to spektakularne. Spektakularny był Czarnobyl, spektakularna była Fukushima - wspomnienia tych wydarzeń działają na wyobraźnie i łatwo je wziąć na sztandary. A że w praktyce energetyce jądrowej towarzyszy najmniejsza liczba wypadków i że jest ona najmocniej obwarowaną z punktu widzenia bezpieczeństwa gałęzią energetyki? Te argumenty łatwo spychane bywają przez wspomnienie Three Mile, Czarnobyla, czy Fukushimy (choć przypomnijmy, że z tego trio tylko fatalnie zarządzany Czarnobyl pociągnął za sobą ofiary śmiertelne).
Atom jak samolot
Podobnie nieco wygląda sytuacja z samolotami, które wedle statystyk są jednymi z najbezpieczniejszych środków transportu. Jeżeli jednak jakiś samolot się gdzieś rozbije, jest to na tyle spektakularne, że nagle wie o tym cały świat. W efekcie nie brakuje osób, które boją się latać właśnie z powodu ryzyka katastrof, ale nie mają problemu, by wsiąść do znacznie niebezpieczniejszego z punktu widzenia statystyk samochodu. Zasada uwypuklania skrajnego scenariusza działa także w grze w Lotka. Wartość oczekiwana gry jest ujemna, szanse na główną wygraną są bliskie zeru i nikt racjonalnie myślący kuponu wysyłać nie powinien. Kwota głównej wygranej jest jednak na tyle wielka i tak działa na wyobraźnie, że tydzień w tydzień tysiące osób puszczają swoje kupony stosując strategię "a nuż się wydarzy...".
Trzeba się wyzbyć takiego zaburzającego racjonalne podejście myślenia. Jeżeli mamy dyskutować o zasadności inwestycji w atom, to warto to robić na bazie kosztów i wyzwań systemu elektroenergetycznego, a nie tylko na bazie ciągłego wspominania Czarnobyla, czy Fukushimy. Zagrożenia owszem, porównujmy, ale biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo i pełną paletę także dla innych źródeł, a nie uwypuklając pojedyncze wydarzenia w historii.



























































