Niedawna przecena ropy naftowej to dla światowej gospodarki bodziec rozwojowy, który analitycy Citigroup oszacowali na 1,1 biliona dolarów. Jeśli te wyliczenia są poprawne, to tańsza ropa sprezentowała światu gospodarkę wielkości Meksyku.



Przez ostatnie trzy miesiące cena ropy Brent spadła z przeszło 115 USD do niespełna 83 USD za baryłkę, osiągając najniższy poziom od 4 lat. Ta cena o 20% niższa od średniej z ostatnich trzech lat pozwala na globalne oszczędności na samym tylko transporcie rzędu 1,8 mld dolarów dziennie.
Ale niższe koszty paliw to nie wszystko. Ponieważ do wytworzenia jakiegokolwiek surowca – od gazu ziemnego przez złoto, miedź po płody rolne – potrzeba energii, to łączne oszczędności z tytułu niższych cen ropy miałyby wynieść 1,1 biliona dolarów – twierdzą analitycy Citigroup. To niewiele mniej niż ubiegłoroczny PKB Meksyku – 15. największej gospodarki świata.
Podczas gdy konsumenci i producenci cieszą się z tańszego paliwa, rządy i banki centralne załamują ręce z powodu niskiej inflacji lub wręcz „groźby deflacji”. Z jednej strony mamy więc racjonalny, zdroworozsądkowy optymizm wynikający z niższych cen, a z drugiej paranoiczny lęk przed deflacją, która według podręczników głównego nurtu ekonomii jest największym złem w gospodarce. A może to już czas na przekroczenie kolejnego Rubikonu: skoro banki centralne mogą skupować obligacje i ETF-y, to dlaczego miałyby nie „inwestować” w kontrakty na ropę?
Krzysztof Kolany


























































