Właśnie mija ósma rocznica szczytu hossy na warszawskiej giełdzie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że od tak dawna WIG nie ustanowił nowego rekordu.


9 lipca 2007 roku WIG osiągnął wartość 67.772,91 punktów. Od tej pory WIG nawet nie zbliżył się to tego poziomu. Obserwacja ta przeczy potocznej mądrości głoszonej przez doradców finansowych: „w dłuższym okresie na giełdzie się nie traci”. Już nie tylko przykład Japonii (gdzie Nikkei wciąż nie przebił szczytu z roku 1989) przeczy tej tezie.
Na zamknięciu sesji 8 lipca 2015 roku wartość WIG-u wyniosła 51.370,03 pkt. Czyli o niemal jedną czwartą niżej niż 8 lat temu. Jeśli spojrzeć na inne indeksy GPW, sytuacja nie prezentuje się lepiej. WIG20, który jest indeksem cenowym (czyli odlicza się dywidendy) od 4 lat stoi w miejscu i od szczytu wszech czasów z października ’07 dzieli go 44%. MWIG-owi brakuje 38%, a SWIG-owi 42%.
Czy coś się skończyło?
W stosunkowo krótkiej, niespełna ćwierćwiecznej, historii GPW jeszcze nigdy czekaliśmy na nowy rekord aż tak długo. Po „dziewiczej hossie” z roku 1993 nowy rekord WIG-u pojawił się po niemal 7 latach. Szczyt z „bańki internetowej” utrzymał się tylko kilka miesięcy, ale został pobity już w roku 2004, czyli po 4 latach.
Kolejne trzy lata to niemal nieprzerwany festiwal rekordów i euforyczna hossa potrajająca wartość WIG-u. Najprawdopodobniej była to hossa, która zdarza się raz na pokolenie i wielu inwestorów czegoś takiego na GPW już nie zobaczy.
Potężne odbicie po bessie roku 2008, gdy od dołka z marca ‘09 do górki z kwietnia ’11 WIG zyskał prawie 150%, dało nadzieję na wielki powrót giełdowego byka. Jednak kryzys strefy euro, kasacja OFE i – przede wszystkim – znaczące spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego w Polsce wprowadziły warszawską giełdę w stan marazmu.
Co prawda od 2012 roku formalnie mamy hossę, ale dla wielu inwestorów jest ona rozczarowaniem. Indeksy idą w górę przez kilka tygodni, po czym przez wiele miesięcy stoją w miejscu, by później ledwo musnąć poprzednie maksimum. Dodajmy do tego malejące obroty i coraz większą wrażliwość GPW na zawirowania polityczne (skok na OFE, podatek od KGHM, ewentualny podatek bankowy, „ratowanie” kopalń węgla przez spółki energetyczne czy „repolonizacja” banków przez PZU), a zrozumiemy, skąd bierze się odwrót inwestorów indywidualnych z warszawskiego parkietu.
Timing i selekcja zastąpią strategię „kup i trzymaj”
Popularna strategia „kup i zapomnij” coraz słabiej sprawdza się na warszawskiej giełdzie. Nie oznacza to, że nie ma w co inwestować. Uważny inwestor wciąż znajdzie niejedną „perełkę” wśród małych i średnich spółek. Nadal da się też zarobić na blue chipach, ale pod warunkiem, że kupi się w dobrym momencie. Kupowanie po silnych wzrostach obarczone jest ryzykiem większym niż wcześniej.
Warto też zwrócić uwagę na spółki, które hojnie dzielą się zyskami. Długoterminowe inwestowanie dla dywidendy to opcja, którą oferuje coraz więcej spółek notowanych na GPW. Zwłaszcza w czasach ultra niskich (lub wręcz ujemnych) stóp procentowych 3,75% stopy dywidendy dla spółek z WIG20 wygląda atrakcyjnie na tle lokat bankowych i obligacji skarbowych.
Coraz większą rolę będzie odgrywał „timing”. Statystyka jest tu wymowna: o ile hossy trwają znacznie dłużej niż bessy, to okresy bicia rekordów przez WIG stanowią zdecydowaną mniejszość. Historia GPW liczy 291 miesięcy, z czego tylko przez 59 miesięcy WIG ustanawiał nowe rekordy (od grudnia 1992 do marca 1994, luty-marzec 2000 i od lutego 2004 do lipca 2007). Okres spadków i odrabiania strat był niemal 4-krotnie dłuższy i wynosił 231 miesięcy. I zapewne jeszcze wiele wody w Wiśle przepłynie, zanim WIG poprawi rekord sprzed 8 lat.