

Nie minął miesiąc od przejęcia przez Jeana-Claude’a Junckera sterów w Komisji Europejskiej, a już doskonale widać, że żadnej zapowiadanej rewolucyjnej zmiany względem epoki Jose Manuela Barroso nie będzie.
Kary dla państw, które nie ograniczą deficytu budżetowego – i to nie do zera, co faktycznie byłoby wskazane, ale do 3% - miały zagwarantować, że nie dojdzie do powtórki sytuacji sprzed lat, kiedy członkowie strefy euro (w tym nawet Niemcy) powszechnie lekceważyli limity deficytu zapisane w traktacie z Maastricht. Nie po raz pierwszy okazuje się jednak, że w UE obowiązuje nie prawo, lecz logika sytuacyjna.
Komisja Europejska tchórzy, nie decydując się konfrontację z Francją i Włochami, gospodarkami numer 2 i 3 w strefie euro. W tej sytuacji naprawdę trudno dziwić się np. władzom i obywatelom Cypru, którzy za „marne” kilka miliardów euro pożyczki zostali przez Troikę mocno przeczołgani i sprowadzeni do rangi członków strefy euro drugiej kategorii. Wówczas eurokraci tłumaczyli swoje stanowisko twardymi zasadami obowiązującymi państwa członkowskie, o czym dziś, wobec stolic silniejszych od Nikozji, ewidentnie „zapominają”. Jeżeli jednak Komisja Europejska nie jest w stanie stać na straży unijnych porozumień, to jej istnienie przestaje mieć sens.
Tekst jest komentarzem do artykułu Juncker w "Sueddeutsche Zeitung": Rzym i Paryż na razie bez kary.