S&P500 zaliczył trzecią z rzędu sesję mocnych spadków. Dow Jones jest na najlepszej (najgorszej?) drodze do odnotowania najgorszego miesiąca od niemal dekady. A Nasdaq przekroczył umowną granicę bessy.


Piątek był trzecim z kolei dniem, w którym S&P500 stracił ponad 1%. Przez siedem ostatnich sesji S&P500 tylko raz był na plusie i to zresztą kosmetycznym (+0,01% we wtorek). W piątek zaliczył zjazd o ponad 2%, schodząc do najniższego poziomu od sierpnia 2017 roku.
Od wyznaczonego raptem trzy miesiące temu (!) rekordu wszech czasów S&P500 stracił prawie 18% i tym samym znalazł się niebezpiecznie blisko umownej granicy bessy, którą Amerykanie definiują jako spadek o ponad 20% od szczytu. Dow Jones od początku miesiąca spadł o niemal 12%. Jeśli nie poprawi się do końca roku, to zaliczy największą miesięczną stratę od lutego 2009 roku oraz najgorszy grudzień od 1931 roku.
Na "niedźwiedzim" terytorium znalazł się Nasdaq, który po piątkowej zniżce o 2,99% traci już 22% od wyznaczonego pod koniec sierpnia rekordu wszech czasów. Wszystkie trzy główne nowojorskie indeksy znalazły się też pod kreską w 2018 roku. Dow Jones traci 9,2%, S&P500 9,6%, a Nasdaq 8,3%. Do końca roku pozostało jeszcze pięć sesji.
Był to jeden z najgorszych tygodni dla amerykańskich akcji w ostatniej dekadzie. Na rynku dało się odczuć panikę po tym, jak S&P500 i Russell2000 zaliczyły najsilniejsze tygodniowe spadki od sierpnia i września 2011 roku. Dow Jones i Nasdaq mają za sobą najgorszy tydzień od października 2008 roku! Przez 5 sesji DJIA stracił ok. 7%, a Nasdaq aż 8,4%.
O "szerokości" i "głębokości" spadków dobitnie świadczą statystyki liczby walorów, które wyznaczyły 52-tygodniowe minima. W piątek na NYSE i Nasdaqu takich spółek było ponad 2000, a w czwartek blisko 3000. Czegoś takiego nie odnotowano od października 2008 roku, gdy największe banki na Wall Street znalazły się na krawędzi upadku i jeszcze nie było wiadomo, że zostaną uratowane na koszt amerykańskiego podatnika.
Początek dnia nie zwiastował tak złego zakończenia. Początkowo indeksy zyskiwały po ok. 1% po tym, jak John Williams - czyli jeden z największych fedowskich "gołębi" - zasugerował możliwość zmiany polityki Fedu, jeśli dane z rynku pracy przestaną spełniać oczekiwania.
Ale na rynek szybko powróciły spadki. Kolejny raz inwestorzy potraktowali lokalne podbicie jako sygnał do otwierania krótkich pozycji. To zmiana o 180 stopni względem poprzednich miesięcy i lat, gdy na Wall Street królowała strategia BTFD (czyli kupowania dołków). Teraz sprzedaje się każde, nawet najmniejsze wzniesienie.
Rynkowemu sentymentowi nie pomogły wypowiedzi prezydenckiego doradcy ds. handlu. Peter Navarro powiedział, że będzie "trudno" osiągnąć porozumienie handlowe z Chinami w wyznaczonym w Buenas Aires limicie 90 dni. "Chiny zasadniczo usiłują ukraść przyszłość Japonii, USA i Europy, naśladując nasze technologie" - powiedział Navarro. I dodał, że nie ma tu miejsca na półśrodki i że Pekin musi zaakceptować amerykańskie postulaty, aby uzyskać porozumienie handlowe.
Nie pomagała także narastająca groźba pata budżetowego w Waszyngtonie, skutkującego tzw. zamknięciem rządu federalnego. Niepokoić mogły także dane z amerykańskiej gospodarki. O ile jeszcze nastroje i wydatki Amerykanów trzymają się nieźle, to już koniunktura w biznesie zdradza objawy zadyszki. W listopadzie odnotowano zaskakujący spadek zamówień na dobra trwałego użytku z wyłączeniem środków transportu. Wskaźnik ten spadł o 0,3% mdm, podczas gdy ekonomiści liczyli na wzrost o 0,3% mdm. Zamówienia na wszystkie środki trwałe zwiększyły się tylko o 0,8% mdm, czyli o połowę słabiej od oczekiwań po spadku o 4,3% w październiku.
Krzysztof Kolany