Aż połowa kredytów wołomińskiego banku trafiła do grupy firm powiązanych z deweloperską spółką Dolcan. Chodzi o, bagatela, około 1,4 mld zł! Dla obserwatorów rynku finansowego bankructwo SK Banku, największego banku spółdzielczego w Polsce, stanowi olbrzymie zaskoczenie.
Z ustaleń wielotygodniowego śledztwa „PB” wynika jednak, że nie powinno. Zdobyli oni dowody, że wołomińska instytucja stworzyła system, który działał na kształt swoistej piramidy finansowej — największej w historii Polski. Wcześniej czy później konstrukcja musiała runąć.
Bank na dopingu
Od kilkunastu lat żaden bank w Polsce nie zbankrutował. Ten fakt oraz świetne wyniki, którymi od lat chwalił się SK Bank, tłumaczą zaskoczenie rynku jego upadłością. Tylko od 2010 r. do 2014 r. suma bilansowa banku wzrosła ponadpięciokrotnie — z 725 mln zł do 3,83 mld zł. Przy stabilnych zyskach (między 5,7 a 12,4 mln zł rocznie) i systematycznie rosnącym współczynniku wypłacalności (z 10,2 proc. w 2010 r. do 13,8 proc. w 2014 r., przy ustawowym minimum 8 proc.). To ostatnie było możliwe dzięki gwałtownemu przyrostowi funduszy własnych — z 67 mln zł na koniec 2010 r. do prawie 400 mln zł cztery lata później. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Fundusze własne banku rosły głównie dzięki mechanizmowi wymyślonego przez jego władze jeszcze w 2007 r. tzw. wpisowego, a nie generowanym zyskom. Każdy podmiot, który brał znaczący kredyt w SK Banku, musiał wpłacić między 6 a 12 proc. wartości pożyczki. Tylko w 2013 r. zwiększyło to fundusze banku o prawie 65 mln zł, a rok później — o 102,5 mln zł. To dzięki temu wołomińska instytucja mogła zaoferować klientom indywidualnym znacząco wyższe niż na rynku oprocentowanie depozytów, a za pozyskane w ten sposób pieniądze szybko zwiększać akcję kredytową. Proces sam się napędzał i trwałby w najlepsze, gdyby nie to, że — jak wiadomo — drzewa do nieba nie rosną. A wymaganie od kredytobiorców rentowności na poziomie nawet ponad 20 proc. (do wpisowego trzeba przecież doliczyć oprocentowanie, przekraczające 10 proc.) było z góry skazane na klęskę. Nawet jeśli w dużej części byli to kredytobiorcy dobrze znani — i sobie nawzajem, i SK bankowi…
Sky is the limit
Zgodnie z prawem, bank nie może pożyczyć jednej grupie podmiotów powiązanych więcej niż równowartości 25 proc. funduszy własnych. W przypadku SK Banku limit koncentracji wynosił więc niecałe 100 mln zł i — jak zapewniał zarząd — nigdy nie był przekroczony. Z naszych ustaleń wynika jednak, że grupa kilkudziesięciu firm, powiązanych z Dolcanem, znanym warszawskim deweloperem, pożyczyła z wołomińskiej instytucji około 1,4 mld zł, czyli połowę całego portfela. Tak liczony wskaźnik koncentracji przekraczał więc limit piętnastokrotnie!
— Spółki kredytowane w związku z inwestycjami Dolcanu nie miały ze sobą formalnych powiązań. Wobec tego nie stanowiły grupy kapitałowej, tylko realizowały wspólne przedsięwzięcia gospodarcze. I tak to traktowaliśmy — tłumaczy Jan Bajno, od 1989 r. do sierpnia 2015 r. prezes SK Banku. I rzeczywiście — formalnie do grupy Dolcanu należy tylko kilkanaście spółek, a ich zaangażowanie kredytowe w SK Banku jest stosunkowo niewielkie. Po przejrzeniu akt rejestrowych ponad 50 innych firm „PB” bez problemu ustalił jednak ich wielorakie powiązania z Dolcanem. Ustaliliśmy także, że tylko od 2007 r. SK Bank udzielił im ponad 100 kredytów, przy czym w każdym roku ich łączna wartość stanowiła co najmniej 1/3 wszystkich udzielanych przez bank pożyczek.
Powiązani na dobre
Powiązań, których nie zauważał bank, było bez liku. Udziałowcami, prezesami bądź prokurentami samoistnymi tych spółek w większości byli i są obecni lub byli pracownicy Dolcanu oraz członkowie jego organów, a także ich rodziny. Część firm została założona przez Dolcan i do momentu uzyskania kredytów w SK Banku była przez niego finansowana. A to dopiero początek. Kredyty tych firm były i są zabezpieczone hipotekami na nieruchomościach grupy Dolcan oraz cesjami należności z zawartych z nią umów pożyczek lub przelewu wierzytelności oraz kontraktów na roboty budowlane i wykończeniowe. SK Bank w ramach umów kredytowych z firmami rzekomo niepowiązanymi z Dolcanem uzyskiwał też pełnomocnictwa do rachunków spółek dewelopera. Wszystkie wzajemnie pożyczały też sobie pieniądze, poręczały kredyty i udzielały gwarancji, handlowały między sobą nieruchomościami, a codziennością było płacenie za siebie przekazami, zamienianymi z automatu na pożyczki. To nie koniec. Większość z prześwietlonych przez „PB” firm mieściła się pod adresami, które łatwo można było połączyć z deweloperem, wszystkie obsługiwał notariusz obsługujący też Dolcan, powtarzały się też osoby będące pełnomocnikami do ich rachunków. Księgi spółek prowadziły te same biura podatkowe lub Dolcan Sport, a sprawozdania zarządów za kolejne lata pisano według szablonu obowiązującego w grupie Dolcan, zmieniając tylko pojedyncze słowa czy zdania. Ustaliliśmy przy tym, że w niektórych przypadkach w tychże dokumentach pojawiały się błędne informacje o wynikach firm, ich właścicielach czy członkach władz, co każe podać w wątpliwość, czy formalni prezesi spółek rzeczywiście sami pisali sprawozdania.
Czytaj więcej w dzisiejszym "Pulsie Biznesu"




























































