Jeśli przyjąć amerykańskie standardy definiujące hossę i bessę, to na rynku ropy Brent właśnie zaczęła się ta pierwsza, kończąc tą drugą. Bezdyskusyjnym faktem jest za to szybko malejąca liczba odwiertów w Stanach Zjednoczonych.


We wtorek wczesnym popołudniem za baryłkę ropy Brent płacono nawet 57 dolarów, czyli o 8 USD więcej niż jeszcze na zamknięciu czwartkowych notowań. W trzy dni „czarne złoto” podrożało więc o 16%, zaś od niemal 6-letniego dna z 13 stycznia (46,39 USD) skala zwyżki sięgnęła 21,3%, czyli ponad 10 USD na baryłce.

Według Amerykanów wzrost cen o ponad 20% świadczy o rozpoczęciu hossy po tym, jak od czerwca 2014 roku kurs ropy Brent spadł o 60%. Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że notowania amerykańskiej ropy Crude od styczniowego dna odbiły „tylko” o 16,4%, formalnie pozostając w bessie.
Nagły wzrost cen ropy w ostatnich dniach to skutek nie tylko skrajnie wyprzedanego rynku. Według analityków to przede wszystkim reakcja na doniesienia z sektora naftowego, gdzie rozpoczęła się redukcja inwestycji w moce produkcyjne. Według danych firmy Baker Hughes tylko od początku grudnia liczba odwiertów w USA spadła o 20%. Ostatni raz aktywność amerykańskich nafciarzy malała tak szybko w zimie 2009 roku.

Spadająca liczba odwiertów sygnalizuje zatrzymanie rosnącego trendu wydobycia ropy w Stanach Zjednoczonych, gdzie w ostatnich latach produkcja zwiększyła się o ponad 50%. Cięcia w wydatkach inwestycyjnych na nowe złoża zapowiadają już nie tylko mali producenci, ale także tacy giganci jak BP i Chevron. Dla inwestorów to sygnał świadczący o nadchodzącej redukcji wydobycia lub przynajmniej spowolnienia jego wzrostu, co na dłuższą metę powinno się przełożyć na wyższe ceny surowca.