Mieć plan awaryjny, nie stawiać sobie za wysoko poprzeczki i nie bać się prosić o pomoc bliskich - to rekomendacje czytelników dla tych, którzy myślą o powrotach z emigracji. Jak mówią, jechać w nieznane można zawsze, ale wracać trzeba mieć już do czego.
- Jeśli uważasz, że po powrocie z emigracji bezproblemowo, w kilka minut, wejdziesz w koleiny poprzedniego życia, to się mylisz - tak można by podsumować wnioski płynące z większości prac zgłoszonych w konkursie Bankier.pl. Pytaliśmy w nim o to, jak przekuć powrót z emigracji w sukces. "Zawróceni" nie mają taryfy ulgowej, ale od nich samych zależy, jak odnajdą się w Polsce - przekonuje zdobywczyni nagrody głównej. Jak mówi, "trzeba tę naszą polskość brać z dobrodziejstwem inwentarza, polubić albo przynajmniej oswoić i zaakceptować".


Wyniki konkursu "Powrót z emigracji to nowy start"
Uczestnicy konkursu "Powrót z emigracji to nowy start" rywalizowali o nagrodę główną, czyli 1000 złotych, ufundowaną przez partnera konkursu - firmę Provident. Zdobywca nagrody głównej oraz trzej wyróżnieni uczestnicy konkursu otrzymują również książki "Tam mieszkam. Życie Polaków za granicą".
Nagrodę główną, czyli 1000 zł oraz książkę "Tam mieszkam. Życie Polaków za granicą" z autografem autorki otrzymała czytelniczka podpisująca się inicjałami MM (imię i nazwisko do wiadomości redakcji). Pracę, którą przedstawiciele redakcji oraz partnera Konkursu ocenili najwyżej, publikujemy w dalszej części artykułu.
Dodatkowo trzy wyróżnienia (książki: "Tam mieszkam. Życie Polaków za granicą") przyznano autorkom prac:
- Starych drzew się nie przesadza? Powrót z emigracji po sześćdziesiątce w praktyce.
- "Powrót do Polski to nie jest podróż all-inclusive. W niej musi się chcieć".
- "Wracasz z emigracji? Nie stawiaj sobie poprzeczki zbyt wysoko".
Gratulujemy zwycięzcom i zachęcamy do lektury zwycięskiej pracy w konkursie "Powrót z emigracji to nowy start".
"Nie licz, że po powrocie do Rzeszowa, będziesz wiódł nowojorskie życie"
"Wyjazd na emigrację to niewątpliwie trudna decyzja. Zazwyczaj okupiona godzinami bicia się z myślami, rozważaniem wszystkich „za” i „przeciw”, oceną strat i zysków oraz potencjalnych korzyści i zagrożeń. W moim przypadku decyzję o emigracji podjęli moi rodzice, więc do tej pory odnoszę wrażenie, że emigracja to coś, co mi się po prostu przydarzyło. Głównym prowodyrem całej operacji był mój ojciec. Niewątpliwie kierowały nim przesłanki materialne, ale nie tylko. Jako specjalista w swojej branży był najzwyczajniej zmęczony kulturą pracy w Polsce. Sam zresztą wielokrotnie powtarzał, że emigracja uratowała jego zdrowie psychiczne i uchroniła od wypalenia zawodowego. Poza tym tata był i jest typem odkrywcy – podróżnika. Natomiast mama to osoba bojaźliwa i urodzony czarnowidz. Widząc jednak przemęczenie i frustrację ojca, uległa. Nasz wyjazd to rezultat klasycznego splotu przypadków, w którym to praca znalazła człowieka. Łańcuch zdarzeń doprowadził do tego, że najpierw na miejsce docelowe wyruszył ojciec, a my wraz z mamą dołączyłyśmy do niego 1 lipca 1995 roku.
Co ciekawe, decyzja o wyjeździe zapadła bez specjalnego przejmowania się moją osobą. Nie wiem, czy było tak dlatego, że bezgranicznie wierzyli w moje możliwości, czy może raczej bez reszty pochłonęły ich sprawy logistyczne. Tym bardziej, że kierunek nie był standardowy – Azja. Mimo to nasza sytuacja wydawała się stosunkowo komfortowa – trzyletni kontrakt z możliwością przedłużenia dla ojca, dom który przez pierwsze trzy miesiące opłacał pracodawca, i służbowe auto. Do tego zachodnioeuropejska pensja przy miejscowych realiach wydawała się majątkiem, więc istniała możliwość odłożenia pieniędzy przy zachowaniu wysokiego poziomu życia. Wydawało się zatem, że dla rodziców ten wyjazd to los wygrany na loterii, dla mnie natomiast – wówczas dziesięciolatki, był to szereg niewiadomych.
Moje pierwsze doświadczenie emigracyjne zapoczątkowało serię „pierwszych razów”, które mnożyły się z każdą napotkaną osobliwością. Pierwszy raz poza Europą, pierwszy lot samolotem, pierwsze trudności w komunikacji, pierwszy zjedzony durian. Zostałam zapisana do amerykańskiej szkoły, choć po angielsku nie mówiłam praktycznie w ogóle. Mimo to dzięki postawie nauczycieli nie czułam wielkiego stresu. Doświadczeni belfrzy wiedzieli, że spokojem, cierpliwością i uśmiechem można dokonać pedagogicznych cudów.
Komentarz Partnera Konkursu
Zarówno cykl „Zawróceni z emigracji” ukazujący się na łamach bankier.pl, jak i prace nadesłane w konkursie „Powrót z emigracji to nowy start” pokazują, że powrót do kraju po latach spędzonych zagranicą to trudne doświadczenie. Na „zawróconych” czeka szereg wyzwań – nowa praca, dom, odnalezienie się w nowym otoczeniu, odbudowanie relacji z bliskimi, które przez lata rozłąki osłabły. Jedni odnajdują się w nowej rzeczywistości, inni mają z tym problem i wracają zagranicę. Provident zdecydował się zostać partnerem konkursu „Powrót z emigracji to nowy start”, gdyż chcieliśmy poznać historie tych, którym się udało, zależało nam na tym, by podzielili się z innymi swoją receptą na sukces.
W historiach tych często przewija się motyw samotności i niezrozumienia ze strony osób, które doświadczenia emigracji za sobą nie mają. Każda z nadesłanych historii to opowieść o walce z szeregiem trudności. To, co łączy bohaterów, którzy wyszli z niej zwycięsko, to dobry plan oraz umiejętność dostosowania się do nowych okoliczności. Mamy nadzieję, że historie te pomogą kolejnym osobom, które przebywają na emigracji i biją się z myślami, czy wracać nie tylko w podjęciu decyzji, ale i dobrym przygotowaniu się na jej konsekwencje.
Karolina Łuczak, kierownik ds. komunikacji w Provident Polska
Aklimatyzacja w nowych warunkach odbywała się stopniowo. Miasto wydawało się potworem, który żył własnym życiem. Samochody jeździły po lewej stronie, ulice pachniały specyficznie, powietrze było gorące i wilgotne, a ludzie mieli odmienną fizjonomię. W szkole również trzeba było przyzwyczaić się do odmienności. Nagle okazało się, że zachowania, które w Polsce były uważane za niekoleżeńskie i egoistyczne, tam postrzegano pozytywnie – jako asertywność i umiejętność stawiania własnych granic. Natomiast niektóre rzeczy, które w Polsce traktowano pobłażliwie, jak chociażby ściąganie czy spóźnianie się, w amerykańskiej szkole były piętnowane jako niegodne i nie do przyjęcia. Odkrywanie takich kontrastów nauczyło mnie elastyczności oraz tego, że rzeczywistość jest względna. Będąc w otoczeniu dzieci ekspatów, człowiek akceptuje różnorodność i nabiera otwartości, jednocześnie odkrywając że wszystko jest ulotne, nie ma nic stałego. Do dziś mówię, że mam znajomych na całym świecie, zaś przyjaciół tylko w Polsce.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić – do innego krajobrazu za oknem, do myślenia w obcym języku, a nawet do zmienionej wymowy własnego nazwiska, które po jakimś czasie zaczyna brzmieć obco w ustach kogoś, kto wypowiada je po polsku. Za Polską przestałam tęsknić po dwóch latach dlatego, że epicentrum mojego dziecięcego życia było w Azji. Nigdy też ani ja, ani moi rodzice nie mieliśmy specjalnych tendencji do idealizowania ojczyzny, lecz swoją polską tożsamość ukształtowałam właśnie na emigracji. Dorastając w tyglu różnych kultur, narodowości i religii, zaczęłam zadawać sobie pytanie o to, co różni mnie od tych wszystkich ludzi. Na tej podstawie już jako nastolatka zbudowałam silne poczucie tożsamości narodowej i przynależności religijnej. Dziś bardzo to doceniam, widząc, jak wiele osób ma problem z określeniem siebie.
Decyzja o powrocie zapadła w roku 2000 i była spowodowana milowym krokiem w mojej edukacji. Rodzice zadecydowali, że jeśli wracać, to właśnie teraz, abym mogła rozpocząć naukę w liceum w Polsce. Moment wydawał się rzeczywiście idealny, bo wszyscy odczuliśmy już nieznaczny przesyt Azją i po pięciu latach na emigracji byliśmy gotowi zawrócić. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że bycie „zawróconym” to przede wszystkim spełnianie oczekiwań innych osób, które są przekonane, że w kilka minut bezproblemowo wejdziesz w koleiny poprzedniego życia. Dlatego nikt lepiej nie zrozumie emigranta niż inny emigrant. Znajomi z czasów przedemigracyjnych zakładają, że po kilkuletniej przerwie wracamy do kraju niczym z hibernacji. Niestety ogrom doświadczeń zmienia każdego. Wiele osób mówiło na przykład, że mój tata bardzo się zmienił po powrocie, że stał się zarozumiały, roszczeniowy i krytyczny. Ja z kolei miałam wrażenie, że osoby mówiące te frazesy żyły przeszłością, nie podróżowały i nie rozwijały się. Za to w moich oczach ojciec nabrał pewności siebie, pozbył się kompleksów i wiedział już, że praca nie musi być katorgą.
Tymczasem moje początki w polskim liceum nie były usłane różami. Wróciłam do kraju jako dwujęzyczna nastolatka, pozytywnie nastawiona do ludzi i ciekawa świata. Niestety mój optymizm został dość szybko ugaszony, a zarówno nauczyciele, jak i rówieśnicy chcieli pokazać mi moje miejsce w szeregu. Efektem nauki w amerykańskiej szkole było to, że do dziś mówię po angielsku z amerykańskim akcentem. Kiedy więc wymawiałam po amerykańsku nazwy własne, koledzy z klasy uważali, że szpanuję, podczas gdy dla mnie było to po prostu naturalne. Z kolei nauczycielka angielskiego za wszelką cenę chciała mi udowodnić, że wcale nie jestem z tego języka taka dobra, jak mi się może wydawać. Kompulsywnie wykazywała mi nieznajomość przeróżnych idiomów i zwrotów typowych dla Brytyjczyków. Uparcie próbowała mi również wmówić, że nie do końca czuję różnicę między czasami gramatycznymi oraz że mój akcent jest sztuczny i pretensjonalny.
W amerykańskiej szkole popełnianie błędów czy pytanie o rzeczy czasami oczywiste było w porządku. Nikt nikogo nie krytykował, a nauczyciele każdorazowo podkreślali, że nie ma głupich pytań, a „In doubt, find out”. Tymczasem najważniejszą rzeczą w polskiej szkole było to, żeby nie zrobić z siebie idioty. Bardziej opłacało się więc maskować niewiedzę milczeniem, niż ściągnąć na siebie salwę śmiechu ze strony całej klasy. Początkowo byłam zaszokowana tym, jak szyderczo uczniowie, a nawet sami nauczyciele, odnosili się do czyjejś niepoprawnej odpowiedzi. Jestem przekonana, że taka pedagogika doprowadza wiele osób do zaniżonej samooceny i uczy niewychylania się przed szereg w obawie przed popełnieniem błędu. Zauważyłam też, że w polskiej szkole za dużo czasu poświęca się porażkom, krytykowaniu i omawianiu najgorszych prac. Za to w amerykańskim systemie nauczania promowano najlepszych. Tam liczyły się trofea, puchary, złote medale. Nikt nie rozwodził się nad niepowodzeniami, chcąc pokazać uczniom, ze trzeba równać do najlepszych, jako że the winner takes it all.
Prawdziwą zmorą był dla mnie jednak język polski. Problem polegał na tym, że przez pięć lat pobytu za granicą po polsku nie pisałam prawie wcale, nie licząc okazjonalnych pocztówek do dziadków. Kiedy poszłam do liceum, moje polonistyczne zmartwienia oscylowały wokół tego, czy np. słowo "mówić" pisze się przez „u” otwarte czy zamknięte. Tymczasem już w przedbiegach trzeba było popisać się rozprawką na temat toposu natury ludzkiej w „Antygonie”, która okazała się dla mnie istnym pogromem ukoronowanym oceną niedostateczną. Jakby tego było mało, miałam poważne braki lektur, które w Polsce przerabiało się w szkole podstawowej. Powrót do Polski i polskiej szkoły nie był wcale powrotem do znajomego ciepełka, tylko wylądowaniem w oku cyklonu. Zrozumiałam wtedy, że żarty się skończyły i jeżeli nie chcę powtarzać pierwszej klasy, to muszę poważnie wziąć się do roboty. Wobec ogromu zajęć, z jakim zmagałam się w Polsce, Azja wydawała się wręcz nierzeczywista i bardzo odległa.
Początki w liceum były kumulacją kłód pod nogami, ale po pewnym czasie nastąpił przełom. Chociaż w naszym kraju system edukacji bywa często krytykowany, a każda reforma budzi skrajne emocje, trzeba zdać sobie sprawę, że polska szkoła to nic innego jak przygotowanie do życia w p o l s k i e j rzeczywistości, która jest nad wyraz formalna i biurokratyczna. I na nic zda się tutaj moje zdziwienie czy oburzenie – po prostu tacy jesteśmy, tak od stuleci funkcjonuje nasze społeczeństwo i każdy, kto chce przetrwać w Polsce i nie zwariować, musi się do takiego modelu przyzwyczaić. Nie da się tego zwalczyć, zmienić, obejść ani wziąć na sposób. Trzeba tę naszą polskość brać z dobrodziejstwem inwentarza, polubić albo przynajmniej oswoić i zaakceptować.
Z polską rzeczywistością konfrontowali się również moi rodzice. Mama szybko wróciła do pracy w zawodzie, jednak ojciec nie do końca umiał znaleźć sobie miejsce. W Polsce wytrzymał dwa lata, po czym ponownie ruszył na emigrację. Tym razem jednak moja mama postawiła na swoim i nie zgodziła się na opuszczenie Polski na dłużej. Wyjazd taty w pojedynkę zapoczątkował dekadę rodzinnej rozłąki, którą udało się przetrwać chyba tylko dzięki pojawieniu się tanich linii lotniczych oraz Skype’a.
Powrót do kraju to doświadczenie chyba nawet bardziej wartościowe niż sama emigracja. Polak wyjeżdżający za granicę zawsze ma wymówkę w postaci szoku kulturowego, odmiennych realiów i nieznajomości języka. Tymczasem Polak wracający do Polski doświadcza w jakimś stopniu podobnych trudności, tyle że nie ma żadnej taryfy ulgowej. Od Polaka przeprowadzającego się do Chin nikt nie oczekuje bycia Chińczykiem, jednak ten sam Polak wracający do ojczyzny ma obowiązek ekspresowego wejścia w tryby ogromnej społecznej maszyny zwanej Rzecząpospolitą. Sama przekonałam się o tym, że powroty są trudne i wymagające, dlatego, że jechać w nieznane można zawsze, ale wracać trzeba już mieć do czego.
Czytając niektóre historie cyklu „Zawróceni”, jestem w stanie wejść w skórę osób przeżywających kryzys związany z repatriacją. Moim zdaniem taki stan rzeczy wynika z tego, że w środowisku ekspatów wszystko wydaje się łatwiejsze, bardziej dostępne i szybsze, ponieważ pobyt na emigracji w większości przypadków ma datę ważności. Daje to złudne poczucie, że poznanie nowych ludzi zajmuje chwilę, że wszyscy są jakby milsi i życzliwsi, a życie jest ciekawsze i bogatsze. Stąd oczekiwania, że tak samo będzie po powrocie. Ba, pewnie nawet łatwiej, bo przecież wracamy na utarte ścieżki. Niestety nic bardziej mylnego. Zbudowanie czegoś trwałego, bez względu na to czy mowa o przyjaźniach, związkach czy karierze, wymaga czasu i ogromu pracy.
Niektórzy z kolei świetnie odnajdują się na emigracji, jednak decyzję o powrocie podejmują ze względu na dzieci lub bliskość dziadków, co jest jak najbardziej zrozumiałe. Nie można jednak liczyć na to, że po powrocie z Nowego Jorku do Rzeszowa będzie się dalej wiodło nowojorskie życie, bo Rzeszów nigdy tym Nowym Jorkiem nie był i nie będzie. „Zawróceni” bywają również rozczarowani tym, że wbrew swoim wcześniejszym projekcjom w Polsce nikt na nich specjalnie nie czeka, a rodzina i przyjaciele mają swoje życie i codzienne sprawy. Niestety w Kanadzie, Australii czy Nowej Zelandii raczej też nikt nie wyczekuje nas z powitalnym banerem, a to, jak odnajdziemy się po powrocie do Polski, zależy przede wszystkim od nas samych". ~MM

