Dziś mija piąta rocznica pierwszego bailoutu Grecji, czyli udzielenia awaryjnych pożyczek na spłatę długów wobec niemieckich i francuskich banków. Po pięciu latach sytuacja Aten nie poprawiła się ani trochę: kraj nadal jest bankrutem i prosi o kolejne miliardy euro z kieszeni podatników.


„Dziś niemal w samo południe rząd Grecji oficjalnie zwrócił się o uruchomienie „linii kredytowej”, jaką ministrowie finansów państw strefy euro obiecali jej dwa tygodnie temu” – pisaliśmy 23 kwietnia 2010 roku. Tego dnia Grecja poprosiła o 45 mld euro pożyczki od państw strefy euro i Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Wówczas dług publiczny Grecji wynosił prawie 300 miliardów euro, co stanowiło 115% PKB. Po pięciu latach „ratowania” Hellady, „ostrych cięć budżetowych”, redukcji części długu prywatnego i pozorowanych reform gospodarczych kraj zadłużony jest na… 317,1 mld euro (dane Eurostatu na koniec 2014 roku), co stanowi 177,1% produktu krajowego brutto, a wydatki państwa stanowią niemal połowę PKB.
ReklamaJest to dług absolutnie niespłacalny, co oficjalnie przyznał grecki minister finansów Janis Warufakis. „...mój kraj jest największym bankrutem na świecie, zaś przywódcy europejscy cały czas wiedzieli, że Ateny nie spłacą swoich długów” – powiedział Warufakis niemieckiej telewizji ARD.
Już pięć lat temu Grecja była bankrutem, a próby jej „ratowania” były ratunkiem dla niemieckich i francuskich banków, które lekkomyślnie pożyczyły pieniądze Atenom. Ponadto, zadłużanie europejskich podatników na spłatę długów jednego z państw strefy euro było jawnym pogwałceniem zasady „no bailout” zapisanej w traktacie z Maastricht. Była to też decyzja, która doprowadziła do eskalacji kryzysu strefy euro, gdyż po bailout zgłosiły się następnie Portugalia, Irlandia, a częściowo też Hiszpania i Cypr (tam kasa poszła bezpośrednio na ratowanie banków).
„Demokratycznie wybrane władze po raz kolejny uznały za priorytet ratowanie banków (…) Europejscy politycy uczynili bowiem precedens, w ramach którego obywatele państw unii monetarnej ponoszą odpowiedzialność za rozrzutność nie swoich rządów” – tak decyzję europolityków komentowałem w kwietniu 2010 roku.
Zamiast uznać, że Grecja jest bankrutem i rozpocząć proces restrukturyzacji długów – być może już poza strefą euro – w imię interesów banków i mocarstwowych ambicji władców UE wybrano rozwiązanie najgorsze z możliwych. I teraz wszyscy – z samymi Grekami na czele – zbieramy tego konsekwencje.
Historia zatoczyła koło. Do końca czerwca Ateny muszą oddać Międzynarodowemu Funduszowi 1,6 mld euro, które pożyczyły od niego 5 lat temu. Rzecz jasna, Ateny tych pieniędzy nie mają, choć desperacko próbują utrzymać wypłacalność rabując ostatnie zaskórniaki gmin, funduszy emerytalnych i przedsiębiorstw państwowych.
Być może nadszedł czas, by zmierzyć się z niewygodną prawdą i pozwolić Grecji zbankrutować odcinając kraj od europejskich pożyczek. To jedyne rozsądne rozwiązanie greckiego kryzysu, które po krótkotrwałym szoku (recesji i obniżeniu realnych wynagrodzeń) pozwoliłby Grekom wyjść na prostą i zacząć finansowe życie od nowa. Alternatywą jest kolejny europejski bailout, zwiększający jedynie niespłacalne długi Grecji i kupujący politykom kolejne kilka miesięcy iluzji „zakończenia kryzysu”.