Od niemal sześciu lat inflacja CPI w Polsce przekracza 2,5-procentowy cel inflacyjny Narodowego Banku Polskiego. Czy da się jakoś „naprawić” reputację NBP, realizując inflacyjny mandat także w średnim i dłuższym terminie?


„Podstawowym celem działalności NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen, przy jednoczesnym wspieraniu polityki gospodarczej Rządu, o ile nie ogranicza to podstawowego celu NBP” – głosi artykuł 3 Ustawy o Narodowym Banku Polskim (podkreślenia od redakcji).
Czym jest „stabilność cen”?
Ustawa nie precyzuje, czym jest „stabilność cen”. Nie mówi, jakich cen, w jakim okresie czasu i z jakim poziomem tolerancji na ich zmiany. „Słownik Języka Polskiego” PWN podaje dwie definicje słowa „stabilność”. W pierwszym znaczeniu jest ona intuicyjna i logiczna. Stabilny znaczy bowiem tyle co „niezmieniający się przez dłuższy czas”. W takim ujęciu NBP powinien pilnować, aby ceny dóbr w gospodarce nie zmieniały się przez dłuższy czas. Czyli przez lata czy dekady. Agregując sprawę można by napisać, że ustawowy cel inflacyjny Narodowego Banku Polskiego powinien wynosić zero. I to zero w dłuższym terminie. Czyli jeśli w danym roku ceny by wzrosły, to w kolejnym NBP powinien dążyć do tego, aby spadły do poprzedniego poziomu. Ale jest to zadanie raczej niewykonalne we współczesnym świecie.
Słownik PWN podaje też drugą definicję słowa „stabilny”. Według niej mówimy tak „o układzie fizycznym, biologicznym, ekonomicznym itp.: łatwo powracający do równowagi po wcześniejszym jej zakłóceniu”. Taka interpretacja daje już szersze pole manewru, ale nadal zakłada dążenie do punktu wyjścia. A zatem jeślibyśmy mieli mierzyć coś takiego jak „poziom cen” (co jak wiemy z lekcji ekonomii nie istnieje, gdyż cen jest tyle, ile dóbr w gospodarce) przy pomocy jakiegoś wskaźnika, to nadal zmiana takiego miernika w długim terminie powinna wynosić zero.
Wiemy jednak też, że żaden bank centralny świata nie ma zerowego celu inflacyjnego (i wiemy też, że nie może takiego mieć, ale to temat na osobny artykuł). Współczesny bankierzy centralni bardzo specyficznie interpretują słowo „stabilność”. Ich zdaniem chodzi o stabilny wzrost cen w gospodarce. Do tego sprowadza się polityka bezpośredniego celu inflacyjnego, od początku XXI wieku dość powszechnie stosowana na świecie. Narodowy Bank Polski sam sobie ustalił taki cel w roku 2004 na poziomie 2,5% rocznie z dopuszczalnym odchyleniem o jeden punkt procentowy.
- Realizując zobowiązania ustawowe NBP dąży do utrzymania stabilności cen, rozumianej jako niska inflacja. Jednocześnie NBP prowadzi politykę pieniężną w taki sposób, aby sprzyjać utrzymaniu zrównoważonego wzrostu gospodarczego oraz stabilności systemu finansowego – czytamy w materiałach edukacyjnych banku centralnego Polski. - Cel inflacyjny w Polsce jest wyznaczony na poziomie 2,5% z symetrycznym przedziałem odchyleń ±1 pkt proc. i ma charakter średniookresowy – dodają w NBP.
Uważny obserwator dostrzeże tu już przynajmniej trzy różnice względem brzmienia ustawy o NBP.
Po pierwsze, bardzo swoiście jest tu rozumiana „stabilność cen”, która utożsamiana jest z „niską” inflacją.
Po drugie, „niska inflacja” może wynosić nawet 3,5% w skali roku, co w dłuższym okresie jest wynikiem dewastującą realną wartość pieniądza (jego siła nabywcza się wtedy przepoławia w niespełna 20 lat).
Po trzecie, dochodzi tu „średniookresowy” charakter realizacji tego celu. Średniookresowy czyli jaki? Nikt nie wie. Nie wiadomo, czy chodzi o okres 3-letni, 5-letni czy 10-letni. A może jeszcze inny.
Zauważmy jeszcze, że ustawowo opcjonalny charakter wspierania polityki gospodarczej rządu zamienia się tu w dążenie do realizacji celów luźno związanych ze „stabilnością cen” – tj. do utrzymania wzrostu gospodarczego (czyli dążenia do napędzania dynamiki PKB) oraz utrzymania „stabilności systemu finansowego” (czytaj: ratowania bankrutujących banków).
Oblany test z realizacji inflacyjnego celu
Przez blisko 20 lat mało kogo to wszystko obchodziło. A to dlatego, że w latach 2002-20 inflacja CPI w Polsce ani razu nie przekroczyła 5%. Kolejnym Radom Polityki Pieniężnej przez większość tego okresu udawało się trzymać inflację w ryzach i w granicach dopuszczalnego odchylenia od 2,5-procentowego celu. To wszystko skończyło się w roku 2020, gdy na już wcześniej błędną (tj. stanowczo zbyt ekspansywną) politykę pieniężną nałożyły się szaleństwa sanitarnych lockdownów (po części finansowanych przez NBP), szok energetyczny oraz ekonomiczne konsekwencje rosyjskiej napaści na Ukrainę.


Teraz mamy marzec 2025 roku i stan gry wygląda następująco. Bieżąca inflacja CPI od pół roku utrzymuje się w okolicach 5%. Od listopada 2019 roku inflacja CPI w Polsce niemal cały czas pozostawała powyżej 2,5-procentowego celu NBP. Ledwie przez 4 z poprzednich 64 miesięcy była ona niższa od 2,5%, a przez 18 miesięcy przekraczała 10%. W rezultacie cel inflacyjny został trwale przekroczony i to zarówno w średnim, jak i długim terminie. Średnia (geometryczna) inflacja CPI za ostatnie 5 lat wyniosła 7,46%, za 10 lat to 4,19%, a za 20 lat ukształtowała się na poziomie 3,31%.
Jakby nie patrzeć, to porażka na całej linii. Inflacja cenowa w Polsce przekracza cel inflacyjny nie tylko w krótkim, ale też średnim długim i bardzo długim okresie. Oraz nie zapowiada się, aby w najbliższym czasie trwale do tegoż celu powróciła. Najnowsza projekcja Narodowego Banku Polskiego mówi tu o III kwartale 2027 roku. Jej realizacja oznaczałaby, że 2,5-procentowy cel inflacyjny zostanie osiągnięty po 8 latach trwale podwyższonej inflacji. Zasadniczo trudno to ocenić inaczej niż jako wynik dyskwalifikujący.
- Celem podstawowym NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen. Realizując to NBP dąży do utrzymania inflacji na poziomie 2,5 proc., +/- 1 pp. Cel inflacyjny jest kompasem dla polityki pieniężnej, którym (...) posługują się banki centralne, gdy decydują o stopach procentowych. Dzisiaj kompas ten jednoznacznie wskazuje, że nie ma podstaw do zmiany stóp procentowych - powiedział 27 marca 2025 roku prezes NBP Adam Glapiński. W ocenie Glapińskiego prognozy nie wskazują, że w najbliższych miesiącach inflacja osiągnie cel.
Inflacyjne mleko już się rozlało. Co robić dalej?
Współcześni bankierzy centralni lubią stroić się w piórka nieomylności i nie przyznają się do popełnionych błędów. - Może i inflacja była „przejściowa”, ale już jest znacznie lepiej, a będzie jeszcze lepiej, w celu i w ogóle - mniej więcej podobne frazy usłyszą Państwo czy to od szefa Rezerwy Federalnej Jerome’a Powella, czy to prezes Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde, czy też szefa NBP Adama Glapińskiego. Styl bywa różny, treść zasadniczo ta sama.
Jeśli jednak ludzie ci poważnie podchodzą do swojej misji w roli gwaranta siły nabywczej fiducjarnego pieniądza, to może jednak powinni zrobić coś, aby odzyskać utraconą wiarygodność? Bo sytuacja jest taka, że przez poprzednie 6 lat indeks cen dóbr konsumpcyjnych (CPI) w Polsce wzrósł o 50,2%, podczas gdy według obietnic NBP powinien był wzrosnąć „tylko” o 16%. Tj. o tyle by wzrósł, gdyby w inflacja CPI przez cały ten okres wynosiła równe 2,5%.
To jest przeszłość, której nie zmienimy. Ceny wzrosły i nie ma powrotu do cen z roku 2019. A to dlatego, że inflacja jest drogą w jedną stronę. Inflacja manifestuje się poprzez wzrost cen. Raz szybszy, raz wolniejszy, ale zawsze wzrost. Dopiero deflacja – czyli największy wróg współczesnego systemu finansowego – prowadziłaby do spadku cen. Skoro jednak deflacja jest zabroniona, to enbepowski cen inflacyjny można by osiągnąć w dłuższym terminie poprzez niższą inflację w kolejnych 10-15 latach.


Powyższy wykres przedstawia graficzną ilustrację hipotetycznej ścieżki inflacji CPI (czerwona linia), jaka byłaby zrealizowana, gdyby w każdy miesiącu wskaźnik ten rósł zgodnie z 2,5-procentowym celem NBP. Natomiast niebieska linia to faktycznie zrealizowana (tj. obliczona na podstawie danych GUS) skumulowana inflacja CPI. Jak widać, mniej więcej do połowy 2021 roku kolejnym Radom Polityki Pieniężnej z grubsza udawało się trzymać założonej ścieżki. Później jednak bankierzy centralni pod wodzą prezesa Glapińskiego kompletnie stracili orientację i dopuścili do bardzo znaczącego odchylenia od celu, które trwa po dziś dzień.
W efekcie skumulowana inflacja CPI liczona od początku 2004 roku (czyli od roku wdrożenia 2,5-procentowego celu) w lutym 2025 roku aż o 21% przewyższała inflację obiecaną nam przez NBP. Co więcej, nie widać żadnych oznak tego, aby ścieżka CPI miała zawrócić w stronę swego modelowego wzorca. Nic z tych rzeczy! Ona sobie spokojnie rośnie i to w dodatku w tempie niemal dwukrotnie szybszym od założonego.
Jeśli nic się nie zmieni, to już nie tylko w krótkim, średnim, długim, ale też bardzo długim terminie doświadczymy inflacji CPI średnio znacznie wyższej od założonych 2,5%. A ponieważ w polityce powinniśmy patrzeć na działania, a nie na słowa, to w konsekwencji faktyczny cel inflacyjny NBP leży obecnie znacznie wyżej od oficjalnych 2,5%. Nikt nie wie, gdzie dokładnie, ale z już chyba nikt nie wierzy w trwałą realizację 2,5%.
Ten monetarny sceptycyzm mógłby ulec zmianie, gdyby RPP w kolejnych latach zdecydowała się realizować inflację wyraźnie niższą od 2,5%. Jest jednak pewien problem – „luka inflacyjna” jest po prostu zbyt duża, aby móc ją zasypać w akceptowalnym terminie. Nawet gdyby RPP zdecydowała się realizować inflację CPI rzędu 0,5% w skali roku (a dziś takie odczyty potrafią się zmaterializować w skali miesiąca), to inflacja zrealizowana pokryłaby się z inflacją „docelową” dopiero w marcu 2035 roku – czyli za równe 10 lat. To trochę za dużo nawet dla najbardziej cierpliwych inwestorów.
Wartość pieniądza zmierza do jego wartości wewnętrznej
Reasumując, nawet gdyby Rada Polityki Pieniężnej przez następną dekadę zdecydowała się na politykę wyraźnie niższej inflacji, to i tak długoterminowo nie będzie w stanie zrealizować 2,5-procentowego celu. Możemy zatem założyć, że ta 2,5-procentowa obietnica warta jest mniej niż papier potrzebny do produkcji banknotów NBP. Faktyczny cel inflacyjny w Polsce znajduje się obecnie zdecydowanie wyżej. Jeśliby podejść do sprawy czysto matematycznie, to obecnie wynosi on ok. 3,4%. Tj. przy takiej wartości ścieżki CPI zrealizowanej i „docelowej” niemal idealnie by się ze sobą pokrywały.
Warto też pamiętać, że te wszystkie dywagacje na dłuższą metę i tak nie przekreślają kwestii fundamentalnej. A ta jest taka, że w długim terminie wartość fiducjarnego pieniądza zmierza do zera. Obojętnie, czy jest to euro, polski złoty czy dolar amerykański. Zresztą ten ostatni jest tego najlepszym przykładem. Od czasu utworzenia Rezerwy Federalnej w grudniu 1913 roku siła nabywcza dolara spadła o 96,9%. I nie są to żadne „foliarskie” wyliczenia, tylko wyniki pochodzące z oficjalnego rządowego kalkulatora inflacji CPI dla Stanów Zjednoczonych. Każdą walutę czeka ten sam los co dolara. Pytanie tylko, czy będzie to za 30, 50 czy 90 lat. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo kierunek jest tu jasno określony. Zmienne jest tylko tempo utraty siły nabywczej pieniądza.