

Naród Grecji podjął decyzję, odrzucając narzucony przez zagranicznych decydentów program podwyżek podatków i ograniczenia hojnego systemu emerytalnego. Po raz pierwszy od początku kryzysu Grecy mogli wyrazić własne zdanie i wyrazili je dobitnie, głosując na „nie”. „Miłośnicy demokracji” z Brukseli i Berlina powinni uszanować werdykt ludu i przyjąć do wiadomości, że Grecy wybrali własną drogę i że mieli do tego prawo.
Odrzucenie propozycji Trojki to krok w stronę Grexitu. Grecja od ponad pięciu lat jest faktycznym bankrutem, co ostatnio przyznał nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Kolejne pożyczki nie są Grekom potrzebne i tylko pogrążą ich głębiej w bagnie beznadziei zafundowanej przez dwie dekady socjalistycznych rządów pogłębionej przez „pakiet ratunkowy” MFW, EBC i Eurogrupy. Grecja potrzebuje formalnego bankructwa: zaprzestania obsługi niespłacalnego długu i rozpoczęcie gospodarczego życia od nowa.
Grecy mają przed sobą rozwiązania złe i bardzo złe. Jeśli Europejski Bank Centralny nie zgodzi się na zwiększenie limitu awaryjnych pożyczek dla greckich banków (ELA), to faktycznie postawi Grecję poza strefą euro. Grexit oznaczałby dla Greków gwałtowny spadek poziomu życia. Dochody z pracy, emerytury i pensje w sektorze publicznym wypłacane w nowej drachmie straciłyby na wartości względem euro. Niektórzy ekonomiści szacują, że deprecjacja drachmy (której kurs początkowo byłby równy euro) wyniosłaby 30-40% w ciągu 12 miesięcy.
Ale pozostanie w strefie euro i przyjęcie warunków Trojki byłoby dla Greków jeszcze gorsze. Podwyżki podatków, pogłębienie depresji gospodarczej i wzrost bezrobocia skutkowałyby falą emigracji zwłaszcza młodych ludzi. Grecja pozostałaby krajem bez przyszłości przytoczona garbem niespłacalnego długu i latami utrzymywana przez europejskich podatników. To układ niemoralny, nieefektywny ekonomicznie i przynoszący straty wszystkim jego uczestnikom: Grekom i strefie euro.
Grexit – choć bolesny dla samych Greków i ryzykowny dla strefy euro – w mojej ocenie pozostaje najlepszym rozwiązaniem dla obu stron. Grecy mogliby zacząć gospodarcze życie od nowa. Bez ciężaru zadłużenia, z własną (słabą) walutą i szansą na wzrost gospodarczy odzyskaliby wpływ na losy własnego kraju.
Grexit byłby końcem strefy euro w jej obecnym kształcie: czyli nieudanego politycznego eksperymentu wprowadzonego w myśl zasady, że „jeden rozmiar pasuje każdemu”. Zaklinanie rzeczywistości przez Mario Draghiego („euro jest nieodwracalne”) stałoby się warte mniej niż grecka drachma. Grecy przetarliby drogę Portugalii, Hiszpanii i Włochom, dla których euro okazało się walutą zbyt mocną w stosunku do siły gospodarki.
Samo euro mogłoby z powodzeniem zostać wspólną walutą Niemiec, Austrii, Finlandii, krajów bałtyckich i Beneluksu, a być może nawet Francji. Taka unia monetarna miałaby rację bytu, choć władcy UE mogliby wtedy zapomnieć o budowie europejskiego mocarstwa z centralnym ośrodkiem władzy. Grecy być może zatrzymali budowę euroimperium podobnie jak 2,5 tysiąca lat temu przeciwstawili się ekspansji imperium Persów. „Referendum 5 lipca przejdzie do historii jako wyjątkowy moment, w którym mały europejski naród powstał przeciwko zniewoleniu długiem” – napisał przy okazji swojej rezygnacji grecki minister finansów Janik Warufakis. Może to przesadny patos, ale trudno zaprzeczyć, iż słowa „dług” i „wolność” rzadko kiedy idą w parze.























































