Dzisiaj widać, że nowojorskie giełdy wciąż kierują światowymi rynkami akcji. Gdy w poniedziałek indeksy przy Wall Street spadły po przeszło 4%, trudno było oczekiwać, aby inne rynki nie podążyły czerwoną ścieżką. W Japonii Nikkei225 stracił 4,7%, a pozostałe giełdy azjatyckie zniżkowały od niespełna 2% (Seul, Dżakarta) po ok. 5% (Tajwan, Hongkong).


W ten sam schemat wpisały się z rana giełdy europejskie, co dla każdego choć trochę doświadczonego obserwatora rynków finansowych nie powinno stanowić najmniejszego zaskoczenia. Niemiecki DAX rozpoczął dzień od utraty 3,5%, francuski CAC40 spadł o 3,2%, a londyński FTSE100 poszedł w dół o 3,4%. Spadki znaczące, ale niespecjalnie sensacyjne. Ot, taka dynamiczna korekta po okresie szalonych wzrostów.
Zniżkujący o 3% WIG20 nie wyróżnia się z tłumu. Nawet to, że wszystkie spółki z WIG20 i prawie wszystkie walory z mWIG40 i sWIG80 otworzyły się pod kreską, nie jest sensacją. Co prawda polscy inwestorzy wciąż sarkają na relatywną słabość GPW względem rynków rozwiniętych, to jednak trzeba uczciwie odnotować, że także nasze indeksy pod koniec stycznia znalazły się na wieloletnich szczytach. Korekta po osiągnięciu takich maksimów to właściwie kanon inwestowania.
Obecne spadki wyróżnia ich dynamika. Giełdy, które przez ostatnie dwa lata były wręcz ospałe, nagle zrobiły się bardzo „szybkie”. W sensie, że zmiany cen zachodzą w mgnieniu oka, co wielu komentatorów wiąże z działaniem automatycznych systemów transakcyjnych – zwłaszcza na rynku nowojorskim. Mamy zatem do czynienia ze spektakularnym powrotem zmienności (indeks VIX wzrósł wczoraj o niespotykane nigdy wcześniej 115%), która w 2017 była praktycznie nieobecna.
We współczesnym świecie finansów zmienność utożsamiana jest z ryzykiem. Gdy „ryzyko odczuwalne” rośnie, inwestorzy zaczynają panikować. I bez większego zastanowienia „wywalają” akcje, które jeszcze tydzień temu były jednym z najbardziej pożądanych towarów na świecie i to niezależnie od ceny. Ale to także nic nadzwyczajnego – tak działa ludzka psychika. W trudnych chwilach emocje biorą górę nad racjonalną kalkulacją.
Zresztą ta ostatnia w mojej ocenie zawodziła inwestorów przynajmniej przez ostatnie dwa lata. Dziwne, że teraz wszyscy pytają: dlaczego spada?! Moim zdaniem to błędne postawienie sprawy. Raczej warto zapytać: a dlaczego wcześniej tak rosło? Ano rosło, bo banki centralne trzymały stopy procentowe na zerze lub nawet poniżej zera i zalewały rynki finansowe bilionami dolarów, euro i jenów (w przypadku jenów to wręcz biliardami) świeżego pieniądza wykreowanego – jak to mówią Amerykanie – z powietrza.
I teraz ta era ultra ekspansywnej polityki monetarnej zdaje się dobiegać końca. To było widać już od kilku miesięcy. Rynkowe krótkoterminowe stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych dotarły do 2%. To wciąż niewiele, ale jeszcze rok temu były o połowę niższe! Podwojenie stóp procentowych to szok dla tych, którzy uwierzyli w „nową normalność” i w to, że zawsze będzie tak samo jak dzisiaj. Czyli że kredyt będzie prawie za darmo – przynajmniej dla wybranych.
Rzecz jasna nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co siedzi w głowach bankierów centralnych i jaka będzie ich reakcja na giełdową przecenę. W dawnych czasach ci stateczni panowie zapewne wzruszyliby ramionami i dalej podnosili stopy procentowe w odpowiedzi na rosnącą inflację. Ale teraz kierownicy Fedu, EBC czy Banku Japonii bardziej przypominają gwiazdy rocka, dla których najważniejsze jest odegranie sceny rycerza na białym rumaku ratującego lud inwestujący.
Jeśli tak będzie, to za miesiąc o dzisiejszych spadkach nie będziemy już pamiętać, a indeksy wrócą do bicia rekordów. Nie jestem też przekonany do tego, że obecna korekta to koniec trwającej od blisko 9 lat hossy na rynkach akcji. Tym bardziej, że bardzo spokojnie zachowuje się rynek walutowy oraz rynki surowców. Obawiam, że jeśli giełdy szybko odrobią straty, to inwestorzy tylko utwierdzą się w przekonaniu, że hossa jest „niezatapialna”. Dopiero wtedy nadejdzie prawdziwe i naprawdę bolesne załamanie.



























































