Wejście bitcoina na „salony” rynków finansowych nie obywa się bez problemów. Choć dwie giełdy (Cboe i CME) zapowiedziały już debiut kontraktów terminowych, wygląda na to, że niektóre amerykańskie banki działające na Wall Street mają z tym instrumentem spory kłopot.
Jak wynika z informacji Wall Street Journal, Bank of America Merrill Lynch, Citigroup oraz Royal Bank of Canada nie zamierzają wprowadzać w swojej ofercie możliwości inwestowania w kontrakty terminowe na bitcoina, które już w najbliższą niedzielę zadebiutują na giełdzie Cboe, a tydzień później na CME. Także w ankiecie przeprowadzonej przez dziennik „Financial Times” kilka podmiotów spośród dziesięciu największych brokerów nieoficjalnie zadeklarowało, że nie od razu zacznie oferować swoim klientom dostęp do kontraktów na bitcoina. ABN Amro poinformowało klientów, że zaoferuje dostęp do kontraktów na bitcoina tylko klientom, którzy poproszą o to na piśmie i tylko w ograniczonym zakresie ryzyka. Natomiast Goldman Sachs będzie rozpatrywał każdą prośbę klienta indywidualnie – podał Bloomberg, powołując się na nieoficjalne źródło.


W oświadczeniu przesłanym przez amerykańską branżową organizację Futures Industry Association, grupującą m.in. banki Goldman Sachs, Morgan Stanley, JP Morgan oraz Citigroup, wyrażana jest obawa, że tak szybkie wprowadzenie kontraktów terminowych na bitcoina „nie pozwoliło na właściwe omówienie i przygotowanie instrumentów”. Brokerzy obawiają się, że to na nich spadną ewentualne negatywne skutki dużej zmienności bitcoina.
Czego jeszcze obawiają się wielkie międzynarodowe banki? Inwestorzy zajmujący pozycję na kontraktach terminowych wpłacają depozyt zabezpieczający, który jest procentową częścią ceny kontraktu. Wielkość depozytów jest ustalana indywidualnie dla każdego rodzaju kontraktu, bardzo często jest to jednak wartość jednocyfrowa. Tylko w przypadku instrumentów o dużej zmienności stosuje się dwucyfrowe depozyty zabezpieczające. Tak ma być właśnie dla bitcoina, gdzie wielkość depozytów ma sięgać 35-40 proc. Mimo to, brokerzy obawiają się, że gwałtowne zmiany cen bitcoina mogą spowodować bankructwa inwestorów, którzy zajęli przeciwne pozycje w stosunku do kierunku do zmiany cen kryptowaluty. A koszty tych bankructw będą musieli ponieść właśnie brokerzy.
Czego jeszcze boją się brokerzy? Działają oni na rynkach często tak, że starają się tworzyć własny rynek danego instrumentu dla swoich klientów. Wtedy, jeśli jeden z ich klientów jest zainteresowany zajęciem pozycji, nie muszą szukać innego klienta – występują w roli market makera (instytucji tworzącej rynek) i starają się odpowiedzieć na ofertę. Jednak tworzenie własnego rynku na bitcoina, instrument o tak wielkiej zmienności, jest dla banków zbyt ryzykowne, a także trudne od strony księgowej. Zatem na razie, jedyny sposób, w jaki banki będą się angażowały (o ile w ogóle będą), będzie polegał na dopasowywaniu do siebie przeciwstawnych ofert dwóch klientów.
Z bitcoinem banki mogą mieć także problem wizerunkowy. Wiele osób zajmujących wysokie stanowiska w bankach wypowiadało się na temat bitcoina i często nie było to stanowisko pozytywnie odnoszące się do tej kryptowaluty. Jamie Dimon, szef JP Morgan, największego banku w USA stwierdził wprost, że bitcoin to oszustwo. W negatywnym tonie na temat bitcoina wypowiadali się także nobliści Robert Shiller, Joseph Stiglitz i Paul Krugman, a także, prawdopodobnie najbardziej znany na świecie inwestor, Warren Buffet. I choć nie brakuje znanych osób ze świata finansów, którzy o bitcoinie wypowiadają się w pozytywnym tonie, to jednak w mediach i ludzkich umysłach bardziej zakotwiczają się opinie negatywne, w których przewijają się takie słowa jak „oszustwo”, „spekulacja”, „bańka”.
Zatem po pierwszym entuzjazmie wynikającym z dopuszczenia do obrotu nowych instrumentów, przychodzi refleksja, że ich start nie musi być wcale gładki. Obawy dużych instytucji mogą natomiast wykorzystać mniejsi i bardziej elastyczni gracze, którzy wejdą ze swoją ofertą na rynek, zgarniając zainteresowanych klientów.