Kredyty walutowe to już zaledwie niewielki margines rynku nowych hipotek, ale za sprawą setek tysięcy kredytobiorców spłacających zobowiązania we frankach, temat nadal pozostaje aktualny. Po raz kolejny do dyskusji prowokować mogą rozwiązania wprowadzane na Węgrzech, gdzie problem „frankowców” przybrał znacznie poważniejsze rozmiary.
W tym tygodniu węgierski Sąd Najwyższy wydał orzeczenie w sprawie, z którą mogłoby się identyfikować co najmniej pół miliona Polaków. Kredytobiorca spłacający zobowiązanie walutowe poskarżył się, że bank przeliczał kwotę kredytu oraz rat według ustalanej przez siebie tabeli. Kursy kupna i sprzedaży, używane odpowiednio do wypłaty i spłaty kredytu, różnią się od siebie, a więc bank zarabia na spreadzie walutowym. Zdaniem pozywającego, nie ma podstaw, by kredytodawca czerpał dodatkowe zyski z takiej operacji – w końcu zarabia już, wypożyczając pieniądz.
Logiczne argumenty
Sąd przychylił się do argumentów kredytobiorcy. W uzasadnieniu wyroku wskazał, że:
- Wymiana walut nie jest sednem umowy kredytu, a tylko czynnością techniczną, poboczną wobec głównej jej treści.
- Bank nie świadczy w tym wypadku usługi, za którą mógłby pobrać wynagrodzenie. Zdaniem węgierskiej Kurii, w przypadku kredytu walutowego nie następuje rzeczywista wymiana walut – bank nie pożycza np. franków szwajcarskich. Są one tylko punktem odniesienia – parametrem w konstrukcji kredytu.
- Zmieniający się spread powoduje też, że kredytobiorca ma trudności z oceną, ile faktycznie kosztować go będzie kredyt.
- Wypłata i spłata kredytu powinna następować po kursie średnim ogłaszanym przez bank centralny.
Komentując wyrok sądu, Simon Nellis, analityk Citigroup, powiedział: „Ta decyzja prawdopodobnie stanie się precedensem, który skłoni rząd do wymuszenia na bankach wyrównania kredytobiorcom strat poniesionych w wyniku stosowania spreadu walutowego”. Jego zdaniem mogłoby to kosztować cały sektor, w najgorszym dla banków scenariuszu, około 25 mld forintów.
Pawlak miał rację?
Można powiedzieć, że temat spreadów w kredytach walutowych w Polsce już przerabialiśmy. W 2011 r. Ministerstwo Gospodarki pod kierownictwem Waldemara Pawlaka proponowało rozwiązanie niemal równie radykalne, co rozstrzygnięcie węgierskiego sądu – kredytobiorcy mieli spłacać raty obliczane według kursu średniego NBP. Skończyło się na tzw. ustawie antyspreadowej, w której dano klientom banków prawo do spłaty zobowiązań bezpośrednio w walucie (bez dodatkowych kosztów), a banki zobowiązano do podawania w umowach wartości spreadu (ale tylko dla nowych umów).
Nawet w tak łagodnej formie ustawa budziła wśród bankowców obawy. Przedstawiciele ZBP mówili o niepotrzebnej ingerencji w wolnorynkowe mechanizmy i potencjalnie szkodliwych skutkach rozwiązania. Eksperci słusznie wskazywali, że banki uczyniły ze spreadu dodatkowe źródło przychodu, w dodatku już wkalkulowane w zyski z działalności kredytowej. Obawiano się, że kredytodawcy zechcą „odbić sobie” straty wprowadzając dodatkowe opłaty. Nic takiego jednak się nie stało, a przy okazji rozrósł się innowacyjny sektor rynku – internetowe platformy wymiany walut i bankowe e-kantory.
Węgrzy pójdą o krok dalej?
Można powiedzieć, że inicjatywa Pawlaka uspokoiła nieco napiętą wówczas atmosferę wokół kredytów walutowych. Co ciekawe, w dyskusji o spreadzie nie kwestionowano praktyki wypłaty kredytu w oparciu o kurs kupna. Temat ten pojawia się tylko jako poboczny wątek, np. w pozwie zbiorowym klientów Millennium.
Niewykluczone, że pomysł zakwestionowania praktyki różnicowania kursu kupna i sprzedaży waluty podchwycą polscy zbuntowani frankowcy. Do tej pory sądowe spory koncentrowały się na kwestii ustalania wysokości oprocentowania (mBank) i niejasności wokół tworzenia tabel kursów wymiany (Millennium).
Węgierski przykład pokazuje kolejny „wektor ataku”, potencjalnie dotyczący wszystkich spłacających walutowe zobowiązania. Gdyby ponownie przeliczyć po kursie średnim z dnia wypłaty kredyty udzielone przez polskie banki, a także raty przed wejściem w życie ustawy antyspreadowej, to okazałoby się, że klienci w międzyczasie nadpłacili całkiem znaczące kwoty. Czy znajdą się chętni, by stoczyć na oko bardzo trudną walkę o tę sprawę? Jeszcze rok temu można by wątpić. Dziś, gdy doniesienia o pozwach zbiorowych przeciwko bankom i ubezpieczycielom stają się niemal codziennością, nie jest to wykluczone.
Michał Kisiel, analityk Bankier.pl
