Gdy spółka o blisko stuletniej historii z dominującym udziałem na rynku deklaruje, że chce być spółką „dywidendowo-wzrostową”, jest to wydarzenie rzadko spotykane. I raczej nie wróżące dobrze dla jej akcjonariuszy. Przynajmniej w krótkim i średnim terminie.


Przez sześć lat obecności na Giełdzie akcje PZU kupowano tylko z jednego powodu: dywidendy. W morzu chaosu walory narodowego ubezpieczyciela wydawały się bezpieczną przystanią dla inwestora zorientowanego na stabilny dopływ gotówki z tytułu dywidendy. W ostatnich latach PZU cechowało się dość wysoką stopą dywidendy, z reguły w przedziale 6-7%.
Nie ma jednak tego dobrego, czego nie dałoby się zepsuć. Z pobudek polityczno-ideologicznych główny, ale posiadający tylko 34,2% udziałów, akcjonariusz PZU zmusił spółkę do wejścia w ryzykowny i kosztowny proces „repolonizacji” sektora bankowego. PZU zaczął kupować banki, przeznaczając na ten cel gotówkę, która do tej pory płynęła do kieszeni akcjonariuszy.
Trudno się dziwić, że ci ostatni są z tego faktu średnio zadowoleni – w półtora roku akcje PZU zjechały z historycznych szczytów (powyżej 50 zł) na historyczne dno (26,75 zł podczas wczorajszej sesji), tracąc prawie połowę swej wartości! To naprawdę rzadkie „osiągnięcie”, aby w tak krótkim czasie i przy względnie dobrej koniunkturze gospodarczej przepołowić wartość tak dużej i stabilnej firmy.
Tekst jest komentarzem do artykułu pt. „Zysk
netto PZU spadł r/r do 166,17 mln zł w II kw. 2016 r.”