Jednym z głównych postulatów protestu lekarzy rezydentów jest zwiększenie wydatków na zdrowie w Polsce. Głównym argumentem jest niedofinansowanie polskiej służby zdrowia. Sprawdzamy, czy rzeczywiście jest tak źle, jak mówią.


Według młodych lekarzy suma wydatków przeznaczonych na publiczną służbę zdrowia powinna wynosić około 6,8 proc. PKB, czyli przeszło 125 mld zł, co zbliżyłoby nas do średniej UE. To kwota wyższa o ponad 42 mld zł niż obecnie. Jest to kwota porównywalna z całym deficytem budżetowym zaplanowanym na 2018 r. Jej ogrom rodzi pytania, czy faktycznie zwiększenie wydatków na zdrowie jest konieczne.
Rzut oka na dane pokazuje, że obecna sytuacja nie jest najlepsza. Na publiczną służbę zdrowia przeznacza się w naszym kraju 4,5 proc. dochodu narodowego. To piąty najgorszy wynik w Unii Europejskiej. Gorsze od nas są tylko Rumunia, Litwa, Łotwa i Cypr. We wtorek rząd przyjął projekt zwiększający nakłady na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB, ale dopiero w 2025 r.
Warto jednak zwrócić uwagę, że ostatni z wyżej wymienionych krajów nadrabia najwyższymi w UE nakładami na prywatną służbę zdrowia. Także Litwini relatywnie chętnie leczą się prywatnie, co oznacza, że pod względem ogólnych wydatków na zdrowie w relacji do PKB zajmujemy w Unii Europejskiej trzecie miejsce od końca.
Kiepski wynik na tle wysokorozwiniętych państw Europy Zachodniej nie dziwi, ale nie najlepiej wypadamy także na tle państw regionu o podobnym do Polski poziomie rozwoju. Więcej na zdrowie z publicznych środków przeznaczają chociażby Czesi (6,26 proc.), Słowacy (5,84 proc.) czy nawet Węgry (4,88 proc.).
Szpitalna wydajność
Biorąc pod uwagę nakłady przeznaczane na służbę zdrowia w Polsce, zapewnia ona pomoc zadziwiająco szerokiej rzeszy ludzi, przynajmniej jeśli liczyć tylko tych hospitalizowanych. Pod względem liczby łóżek w szpitalach przypadających na każde 100 tys. mieszkańców jesteśmy w europejskiej czołówce z wynikiem 663. To daje nam siódme miejsce w Unii Europejskiej, a lepsi pod tym względem są tylko Niemcy, Austriacy, Bułgarzy, Węgrzy, Litwini i Rumuni. Osobną kwestią pozostaje jakość opieki szpitalnej w Polsce i zdolność lekarzy do obsłużenia tak wielu pacjentów, którzy często niepotrzebnie wydłużają okres hospitalizacji.
Najmniej lekarzy w Europie
Choć nasze szpitale mają możliwość obsłużenia znacznej liczby pacjentów pod względem liczby łóżek, to brakuje lekarzy zdolnych ich leczyć. Pod tym względem dane są bezlitosne. Wynik 233 praktykujących lekarzy na 100 tys. mieszkańców plasuje nas na ostatnim miejscu w Unii Europejskiej. Do średniej unijnej wynoszącej 356 lekarzy na 100 tys. mieszkańców nie jest nam nawet blisko.
Na braki kadrowe w polskiej służbie zdrowia zwracają uwagę także protestujący lekarze rezydenci. Ich zdaniem jest to główna przyczyna przepracowania medyków, którzy często pracują po ponad 350 godzin w miesiącu. Biorąc pod uwagę liczbę dostępnych łóżek w szpitalach, można uwierzyć, że liczba pacjentów przypadających na lekarza jest znaczna.
Długie kolejki, mało studentów
Jednym ze skutków niedoborów lekarzy są długie kolejki do specjalistów w publicznej służbie zdrowia. Jak wynika z danych Eurostatu, w 2015 r. potrzeby aż 4,2 proc. pacjentów w Polsce nie zostały zaspokojone z uwagi na długi czas oczekiwania w kolejce. Gorszy wynik w UE odnotowała jedynie Estonia, gdzie sytuacja uległa drastycznemu pogorszeniu po kryzysie finansowym.
Do przyczyn tego stanu rzeczy należy m.in. zbyt mała liczba absolwentów studiów medycznych opuszczających mury polskich uczelni. W Polsce co roku jest to około 3,8 tys. osób, czyli niecałe 10 w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców. Mniej lekarzy od nas kształcą jedynie Bułgaria, mocno dotknięta przez kryzys Grecja oraz Luksemburg i Cypr, które w ogóle nie edukują medyków.
Z tych danych wyłania się dość niepokojący obraz polskiej służby zdrowia. Rozwiązań tego stanu rzeczy jest kilka. W tym momencie wydaje się, że Polska zmierza drogą Bułgarii i Cypru, gdzie niedobory w publicznej służbie zdrowia są rekompensowane leczeniem prywatnym. Krótko mówiąc, kogo stać, ten unika długich kolejek i leczy się poza strukturami NFZ. Problem mają jedynie ci, których na leczenie prywatne nie stać.
Protestujący lekarze rezydenci proponują rozwiązanie oparte na dofinansowaniu publicznej służby zdrowia do poziomu, który zapewniłby mu zadowalającą wydajność. Dzięki temu lekarze w publicznych szpitalach mieliby środki na leczenie większej liczby pacjentów, a dzięki uruchomieniu większej liczby specjalizacji, przybyłoby lekarzy specjalistów.
Przeczytaj także
Taki scenariusz w krótkim terminie wydaje się jednak mało prawdopodobny. Planowany deficyt sektora finansów publicznych w Polsce na 2018 r. wynosi równowartość 2,7 proc. PKB, co oznacza, że sytuacja w budżecie jest bardzo napięta. Spełnienie postulatów lekarzy rezydentów jest możliwe jedynie w wyniku drastycznego wzrostu wydatków publicznych albo podniesienia składki zdrowotnej, co mogłoby jednak być decyzją niepopularną politycznie, bowiem odczulibyśmy ją wszyscy w naszych kieszeniach.























































