Świadczenia rentowe stanowią spore obciążenie dla budżetu FUS. W ostatnich latach konieczne było uszczelnienie systemu tak, by renty trafiały tylko do rzeczywiście potrzebujących. Po prawie 20 latach liczba rencistów zmalała z blisko 2,7 mln do ok. 1 mln.


Na początku lat 90. renta spełniała inną funkcję. Na skutek transformacji ustrojowej Polska znalazła się w trudnej sytuacji gospodarczej. Wiele nierentownych państwowych firm zbankrutowało. Ludzie stracili pracę i nie mogli znaleźć nowej – w PRL-u było to niespotykane zjawisko. W 1990 roku stopa bezrobocia wyniosła już 6,5%, co przekłada się na milion osób bez pracy. W 1991 roku było ich już prawie dwa miliony, a w 1993 roku – blisko 3 miliony.
Polska lat 90. była krajem rencistów i emerytów
Panowało ciche przyzwolenie państwa na rekompensowanie obywatelom pewnego zatrudnienia właśnie świadczeniami rentowymi. Nie byliśmy jeszcze członkami UE, dlatego cała armia ludzi, która mogłaby uciekać do pracy za granicę, była skazana w Polsce na nędzę i bezrobocie.
ReklamaTylko w 1990 roku renty z tytułu niezdolności do pracy przyznano ok. 300 tysiącom osób. W 1998 roku w Polsce było 2,7 mln rencistów. Obecnie ich liczba spadła do ok. 1 mln osób. Tylko w 2013 roku liczba rencistów zmniejszyła się o 100 tys. osób.
W latach 1999-2002 budżet funduszu rentowego wzrósł z 31,4 mld zł do 37,3 mld zł. W tym samym okresie dochody z tytułu składki rentowej utrzymywały się na poziomie 28 mld zł. Deficyt funduszu rósł.
W latach 2007-08 zmniejszono składkę na fundusz rentowy z 13% do 6%. To wywołało gwałtowny wzrost deficytu FR do ponad 15 mld zł w 2009 roku. Obniżone składki rentowe tylko w ok. 60% pokrywały wydatki tego funduszu. Konieczne było podniesienie składek, ale zarówno rząd, jak i część ekonomistów miała co do tego wątpliwości, bo każde podniesienie składek ma negatywny wpływ na rynek pracy.
Dlatego przede wszystkim zintensyfikowano działania mające na celu uszczelnienie systemu przyznawania świadczeń rentowych z tytułu niezdolności do pracy. W 2013 roku świadczenia pobierało już tylko 1 mln 90 tys. osób. To aż 200 tysięcy mniej niż w 2010 roku. Łącznie implikuje to oszczędności ok. 3 mld zł.
Uszczelnienie systemu spotyka się z dużym niezadowoleniem społecznym. Wciąż panuje przeświadczenie, że renta ma mieć charakter bezterminowy, a osoba poszkodowana do końca życia powinna otrzymywać pomoc państwa. Niechęć społeczna bardziej wynika z jednostkowych interpretacji lekarzy niż z wad systemu.
Jest duża różnica pomiędzy niepełnosprawnością, a niezdolnością do pracy
Uraz nie musi być wieczny, a nawet jeśli ma taki charakter, to ograniczenie czasowe świadczenia służy do tego, by rencista z pomocą odpowiednich instytucji zdobył kwalifikacje do pracy w innym zawodzie, gdzie dany uraz nie stanowi problemu.
Gospodarstwa domowe rencistów należą do grupy najbiedniejszych gospodarstw domowych. Dochód rozporządzalny rencistów w 2013 roku wynosił 1006 zł miesięcznie – tak wynika z danych GUS-u. To o 480 zł mniej niż w gospodarstwie emeryckim i prawie 600 zł mniej niż w gospodarstwie osób pracujących na własny rachunek.
Trudno szukać sposobu na podwyższenie świadczeń rentowych, bo to wymaga zwiększenia obciążeń podatkowych. O wiele lepszym rozwiązaniem jest stosowanie metod, które zachęcą rencistów do podjęcia legalnej pracy zarobkowej. Otwartym pozostaje pytanie, czy rzeczywiście takie rozwiązania są wdrażane efektywnie, bo pozbawianie ludzi jedynego źródła dochodów nie powinno być celem.
Rentę wypłaca się osobom, które na skutek zdarzeń losowych utraciły zdolność wykonywania pracy zarobkowej. Państwo wypłaca również rentę dzieciom oraz współmałżonkowi zmarłego członka rodziny – jest to tzw. renta rodzinna. Renta częściej ma charakter czasowy. W ten sposób tworzy się okres ochronny, w czasie którego rencista ma obowiązek zrobić wszystko, by poprawić swoją zdolność do pracy zarobkowej (naturalnie, o ile jest to możliwe).
Czasowość świadczenia ma zatem spełniać funkcję motywującą do powrotu do życia zawodowego. Wyjątkiem jest renta z tytułu całkowitej i bezterminowej niezdolności do pracy, ale zwykle są to przypadki skrajne.
Łukasz Piechowiak, główny ekonomista Bankier.pl