Pekin podgrzewa i instrumentalnie wykorzystuje nacjonalistyczne nastroje społeczne. Ofiarą padają "niepokorne" firmy zagraniczne. Cieszyć mogą się krytycy bliskiej współpracy gospodarczej z Chinami.


Osoby interesujące się Państwem Środka zapewne niejednokrotnie spotkały się z frazą "Rani uczucia narodu chińskiego" (ang. Hurting the feelings of the Chinese people) używaną przez chiński aparat propagandowy w reakcji na wypowiedzi czy działania postrzegane przez Komunistyczną Partię Chin (KPCh) jako wrogie wobec ich władzy (ale także bardziej błahe sprawy). Do takich newralgicznych kwestii należą m.in. "Trzy T", czyli niepodległość Tajwanu, łamanie praw człowieka w Tybecie i masakra na placu Tiananmen. Pekin obrażają zatem relacje dyplomatyczne z Tajpej, spotkania z Dalajlamą czy reakcje na stłumienie pokojowych protestów w Pekinie przed ponad 30 laty.
Z upływem lat dwa z "trzech T" przestały budzić większe emocje na Zachodzie, a na pierwszy plan wyszły nowe problemy, zaistniałe w konsekwencji dojścia do władzy nowej dynastii chińskich liderów na czele z przewodniczącym Xi Jinpingiem. Pod ich rządami Pekin porzucił postulowaną przez Deng Xiaopinga strategię ukrywania własnych możliwości i niepodnoszenia głowy na arenie międzynarodowej oraz rozbudził w społeczeństwie nastroje nacjonalistyczne. W efekcie wyraźnie poszerzył się katalog "afrontów" - obecnie "uczucia narodu chińskiego rani" m.in. przypominanie, że chińskie władze zlikwidowały częściową niezależność Hongkongu, naruszając wcześniejsze porozumienia, oraz informowanie, że w Sinciangu łamane są prawa człowieka
"Obrażanie" narodu chińskiego nierzadko niesie za sobą konsekwencje wykraczające poza przytyki słowne. Jedną z nich są bojkoty konsumenckie grożące firmom, które naraziły się Pekinowi, bądź wywodzą się kraju czyniącego "afront" Chińczykom. Z taką reakcją spotkali się choćby: norwescy producenci łososia za to, że w 2010 r. pokojową nagrodę nobla otrzymał chiński dysydent Liu Xiaobo; sieć hoteli Marriott za nazwanie "krajem" Tajwanu czy drużyna koszykarska Houston Rockets za to, że jej manager wyraził na Twitterze poparcie dla prodemokratycznych demonstracji w Hongkongu.
Lista jest na tyle długa, że biznes wypracował już schemat postępowania w kryzysowych sytuacjach sprowadzający się do przeprosin i przeczekania burzy. Ale zaostrzenie relacji na linii Chiny-Zachód budzi obawy, że taka strategia może przestać się sprawdzać i firmy będą musiały wybrać: wóz albo przewóz. Sprawy zaszły już bowiem za daleko.
Wojna o Sinciang
Ostatnio Pekinowi podpadli producenci odzieży, m.in. H&M, Adidas, Zara czy Burberry. Lawinę wywołała dość niespodziewana decyzja władz UE o nałożeniu sankcji na chińskich urzędników i podmioty zamieszane w łamanie praw człowieka w Sinciangu. Pekin zareagował nie tylko jeszcze szerszymi sankcjami, ale i sięgnął po bardziej dotkliwą broń: właśnie bojkot konsumencki.


Partyjna młodzieżówka wygrzebała pochodzący sprzed miesięcy komunikat H&M, w którym firma wyrażała zaniepokojenie dot. raportów o pracy przymusowej w regionie i stwierdzała, że nie będzie kupowała tamtejszej bawełny. Przekaz błyskawicznie rozniósł się w sieci, m.in. dzięki zaangażowaniu partyjnych mediów i urzędników, a spółkę zalała fala krytyki. Produkty H&M zniknęły ze sklepów internetowych, a jej sklepy stacjonarne - z map Baidu. Współpracę ze szwedzką marką zrywali chińscy influencerzy. Wkrótce na celowniku znalazły się także inne zachodnie firmy odzieżowe - które również deklarują, że nie korzystają z surowca z Sinciangu - ale z nimi Chińczycy obeszli się już łagodniej.
Pekin od kilku lat prowadzi intensywną kampanię przymusowej asymilacji tamtejszej muzułmańskiej mniejszości etnicznej - Ujgurów. Jak głosi rezolucja Parlamentu Europejskiego, m.in. poprzez internowania, rozdzielanie rodzin, tortury czy ograniczanie praktyk religijnych i kulturowych. W obozach "reedukacyjnych" znajduje się ponad milion ludzi, a część (według niektórych doniesień idąca nawet w setki tysięcy osób) jest zmuszana właśnie do pracy przy produkcji bawełny. Chińskie władze zaprzeczają tym doniesieniom, nazywając je "złośliwymi kłamstwami", i podkreślają, że jest to element kampanii zwalczania ubóstwa. Tymczasem administracja Donalda Trumpa zakazała importu bawełny z regionu do USA, a Departament Stanu pod rządami aktualnego prezydenta Joe Bidena określa sytuację w Sinciangu mianem "ludobójstwa".
Biznes znalazł się między młotem a kowadłem. W Sinciangu wytwarza się ok. 80% chińskiej i ok. 20% globalnej produkcji bawełny. Większość jest zbierana mechanicznie, ale część - ręcznie. Trudno zatem uniknąć surowca z regionu, a szczególnie tego, przy którego produkcji trudzili się pracownicy przymusowi. Także ze względu na złożoność współczesnych łańcuchów dostaw.
Firmy mają zatem do wyboru: korzystać z "krwawej bawełny" i narażać się na niezadowolenie niektórych polityków i części społeczeństw krajów rozwiniętych (a nawet swoich pracowników) albo starać się jej nie używać i mierzyć się ze "zranionymi uczuciami narodu chińskiego".
Rynek za Murem - co szczególnie pokazał poprzedni, pandemiczny rok - jest dla wielu firm kluczowy ze względu na perspektyw wzrostu, ale nadal mniej istotny niż rynki w USA czy Europie. Chiny odpowiadają za blisko 20 proc. przychodów Nike'a. W przypadku H&M jest to "tylko" niecałe 6 proc. przychodów ze sprzedaży (ponad miliard dolarów) - zapewne także z tego faktu wynika stosunkowo duża odwaga firmy wywodzącej się z kraju, gdzie społeczeństwo wysoko ceni kwestie praw człowieka. Przy wzroście nastrojów antychińskich na Zachodzie dobrze "sprzedany" w mediach bojkot za Murem może przyczynić się do poprawy wyników na innych rynkach.
Problem nie ogranicza się wyłącznie do "odzieżówki". W Sinciangu produkuje się niezbędne elementy paneli fotowoltaicznych czy chipów, zlokalizowane są tam także złoża węgla, gazu i ropy, zasilających fabryki w innych zakątkach Państwa Środka. Bliższe i dalsze związki (w ramach łańcuchów dostaw) z regionem ma co najmniej kilkudziesięciu gigantów z USA i Europy, m.in. Volkswagen, Coca Cola czy Apple.
Tymczasem w amerykańskim Kongresie trwają prace nad aktem prawnym głoszącym, że wszystkie produkty pochodzące z Sinciangu zostały wytworzone przez pracowników przymusowych. Gdyby regulacja weszła w życie, firmy korzystające z tych wyrobów musiałyby udowodnić, że było inaczej. Potencjał eskalacji "wojny o Sinciang" widzą też w Pekinie - zdaniem Chińczyków region może być wykorzystywany przez Zachód jako pretekst do spowalniania rozwoju Państwa Środka i dławienia jego ambicji. Stąd szybki i zdecydowany sygnał, że w tej sprawie nie ma co liczyć na ustępstwa. Sygnał, który politykom z USA czy UE regularnie będą przypominali prezesi miejscowych firm.
Chińczycy grają w go, a Zachód w szachy
Pekin od lat wykorzystuje dostęp do rosnącego chińskiego rynku wewnętrznego jako broń gospodarczą. Za rządów Xi prymat polityki nad gospodarką staje się aż nadto widoczny - biznes krajowy i zagraniczny ma przede wszystkim realizować cele postawione przez partię. A nie ma chyba ważniejszego celu niż stabilny, niezakłócany przez czynniki zewnętrzne rozwój Państwa Środka pod rządami KPCh. Xi i spółka upatrują bezpieczeństwa w samowystarczalności.
Taka perspektywa przeczy świetlanym perspektywom chińskiego rynku roztaczanym przez Pekin przed zagranicznym biznesem. Podgrzewane nastroje nacjonalistyczne sprzyjają firmom krajowym: guochao - czyli moda na chińskie produkty - już upowszechnia się wśród młodych "patriotów".
Tymczasem w wielu branżach Chińczycy domykają lukę technologiczną w pogoni za Zachodem. Z biegiem czasu firmy zagraniczne będą się musiały borykać z coraz silniejszą krajową konkurencją. I będą coraz mocniej narażone na bojkot. Chińczycy nie są wszak głupi - nie bojkotują tych firm, których nie byliby w stanie zastąpić, np. producentów chipów w reakcji na sankcje nałożone na Huaweia. A przecież to właśnie Qualcomm et consortes najmocniej odczuliby taki bojkot, ponieważ za Murem uzyskują niekiedy ponad połowę przychodów. Nawet Nike, marka silniejsza, wytwarzająca bardziej zaawansowane produkty (wszechobecne choćby podczas zbliżających się Igrzysk Olimpijskich w Pekinie), spotkała się z dużo mniejszym oporem niż słabszy H&M. Chińczycy obrażają się przy okazji, a faktycznie bronią własnego interesu.
Racjonalności w bieżącym sporze nie można też odmówić politykom z Zachodu. W ustroju demokratycznym nie mają oni tak silnego wpływu na biznes jak choćby władze chińskie. Aby osiągnąć swoje cele, muszą zatem postępować sprytnie. Póki co nie mogą nakazać europejskim czy amerykańskim firmom uniezależnienia się od Chin, mogą jednak sprawić, by firmy te same - przy "drobnej" pomocy z Pekinu - zrozumiały, że warto to zrobić. A do tego czasami wystarczy podrażnić czerwonego smoka. Może w Waszyngtonie, Brukseli, Tokio czy Canberze nie grają w go, ale nie gardzą szachami?
Bez względu na to, czy "wojna o Sinciang" to spór o wartości czy cyniczna gra, wynik jest jasny: polityka coraz mocniej kładzie się cieniem na współpracy gospodarczej podmiotów z Zachodu i Chin i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.