Program dla Irlandii „przyczyni się do przywrócenia zaufania i zabezpieczenia finansowej stabilności w strefie euro” – odtrąbił sukces Jean-Claude Trichet, prezes Europejskiego Banku Centralnego. Ceną za „uspokojenie obligarariuszy” jest 80 miliardów euro, jakie obywatele pozostałych państw eurolandu (ciekawe, czy Grecy także) przy wsparciu MFW, Wielkiej Brytanii i Szwecji pożyczą rządowi Irlandii, aby ten mógł dalej podtrzymywać przy życiu faktycznie niewypłacalne banki.
Mieszkańcy Szmaragdowej Wyspy, która na koniec 2009 roku była zadłużona na 64% PKB, właśnie podwoili swe zobowiązania. Ściślej rzecz ujmując – zostały one podwojone bez pytania ich o zdanie. Tak działa współczesna demokracja, w której większość wyborców ma do powiedzenia mniej niż garstka wierzycieli instytucji finansowych. Przez następne siedem lat Irlandczycy będą płacić 5,8% rocznych odsetek od 45 mld euro pożyczonych od europejskich podatników oraz 22,5 mld pochodzących z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Brakujące 12,5 miliarda politycy znaleźli... w irlandzkim Narodowym Rezerwowym Funduszu Emerytalnym. Każdy mieszkaniec Irlandii - od noworodków po starców - za siedem lat euro-pomocy zapłaci 7,7 tysiąca euro odsetek.
Mówi się, że głównym problemem Irlandii są banki. Ale to tylko półprawda. Prawdziwym problemem Zielonej Wyspy jest dług, jaki mieszkańcy tego kraju zaciągnęli w rodzimych bankach i którego przy 13-procentowym bezrobociu i pęknięciu bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości nie są w stanie spłacić. Finansowanie irlandzkim bankom zapewniały zagraniczne instytucje finansowe. Według ostatnich statystyk bazylejskiego Bank for International Settlements (stan na czerwiec 2010r.) irlandzkie banki były winne zagranicznym podmiotom 715 miliardów dolarów (538 mld €), co stanowi 3,5-krotność PKB kraju. 71% tej kwoty przypada na banki europejskie, z których najwięcej Irlandczykom pożyczyli kredytodawcy z Niemiec (138,6 mld €) i Wielkiej Brytanii (148,5 mld €). Nie dziwi więc, że to rządy tych dwóch państw odegrały największą rolę w „ratowaniu” Irlandii.
Alternatywą dla przyjęcia euro-pomocy było bankructwo kraju. W takim wypadku Irlandczycy straciliby oszczędności życia ulokowane w irlandzkich bankach i funduszach emerytalnych. A zagraniczni wierzyciele Irlandii zostaliby puszczeni z torbami. Irlandia znalazłaby się pewnie poddana ostracyzmowi ze strony eurokratów i być może zostałaby nawet wyrzucona ze strefy euro. Ale Royal Navy i Bundeswehra raczej nie zajęłyby Dublina, by wymusić spłatę długu wobec „swoich” banków. Kraj przeżyłby szok i potworną recesję, ale po kilku kwartałach oczyszczona z bankrutów gospodarka zaczęłaby rosnąć, a bezrobocie spadać.
Tymczasem przez następne siedem lat Irlandczycy będą musieli oddawać wierzycielom dodatkowe 3,2% dochodu narodowego. Aż do roku 2017 obywatele Zielonej Wyspy będą pracowali, aby spłacić zobowiązania zaciągnięte przez jednych bankierów wobec drugich. Taka sytuacja zachęca finansistów do powtórzenia patologii, jakie miały miejsce w pierwszej dekadzie XXI wieku. Trzeba być wyjątkowo naiwnym, aby twierdzić, że pożyczka udzielona Irlandii wzmocni strefę euro i poprawi katastrofalne położenie Portugalii oraz wątpliwą sytuację Hiszpanii. Pękło właśnie kolejne ogniwo euro-łańcucha, który ugina się pod naporem mas realnie niespłacalnego długu publicznego. Upadek kolejnych państw strefy euro jest jedynie kwestią czasu.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl
Zobacz też:
» Europa pożyczy bankrutom. Kto pożyczy Europie?
» Zielona Wyspa idzie na dno
» Gdy nadejdzie Kryzys - co warto mieć, a czego trzeba się pozbyć
» Europa pożyczy bankrutom. Kto pożyczy Europie?
» Zielona Wyspa idzie na dno
» Gdy nadejdzie Kryzys - co warto mieć, a czego trzeba się pozbyć