Aneksja Krymu przez Rosję wzbudziła strach przed nową wielką wojną. Premier Tusk straszył, że 1 września dzieci mogą nie pójść do szkoły. Czy sytuacja faktycznie jest aż tak poważna?
Źródło: Thinkstock
Pomiędzy Zachodem a Rosją od kilku lat trwa gra o Ukrainę. Kreml chciałby ją widzieć w swoich ramionach jako kolebkę Rusi i niezbędny warunek restytucji imperium, a także zagarnąć strategiczną i największą w Europie sieć gazociągów. Zachód ma chrapkę na ukraińskie czarnoziemy, państwowe przedsiębiorstwa, potencjalnie chłonny rynek zbytu i przede wszystkim ogromne, lecz dotąd nieeksplatowane, złoża gazu.
»Niespokojnie w Doniecku, Charkowie i Mikołajowie. Będzie stan wyjątkowy? |
Ta geopolityczna rozgrywka o strefy wpływów budzi obawy Polaków. Zbrojna aneksja Krymu rodzi skojarzenia z wrześniem 1939 roku. Podskórnie czujemy, że po Gruzji, Ukrainie i krajach bałtyckich Polska jest następnym daniem w menu Putina. Poza tym trudno czuć się bezpiecznie, gdy dwa mocarstwa atomowe wzajemnie grożą sobie sankcjami.
Spokojnie, to tylko gra
Na Ukrainie miała miejsce rewolucja, która obaliła złodziejski i najprawdopodobniej także zbrodniczy reżym Wiktora Janukowycza gwarantujący uzależnienie Ukrainy od Rosji. Politycy polscy i amerykańscy jawnie wspierali Majdan. Otwarte pozostaje pytanie, czy za słowami poparcia szło wsparcie finansowe, logistyczne, a nawet zbrojne. Z drugiej strony insynuacje rosyjskiego prezydenta, jakoby ukraińscy bojówkarze mieli być szkoleni w Polsce, zostały odebrane jako żart mile łechcący polskie ego. Drwiną Putina byli też przebierańcy - czyli rosyjscy żołnierze bez dystynkcji, z których rekrutowały się "siły samoobrony Krymu".
Sterowane przez Moskwę władze Krymu urządziły ekspresowy plebiscyt w sprawie przynależności półwyspu do Rosji. Nawet bez rosyjskich karabinów zamieszkujący Krym Rosjanie i tak zagłosowaliby na Rosję. Zwłaszcza że wśród głosujących nadreprezentowani byli wojskowi emeryci, którym Putin od razu nakazał podnieść uposażenia do poziomów rosyjskich (czyli o jakieś 50%). Wynik głosowania był więc łatwy do przewidzenia i to nawet bez typowo czekistowskich fałszerstw (95,5% "za" i 81% frekwencji).
Władze Federacji Rosyjskiej nie bez racji powoływały się przy tym na precedens Kosowa. Tam naloty NATO doprowadziły do referendum, w wyniku którego zamieszkała w większości przez Albańczyków prowincja odłączyła się od Jugosławii. Tylko dlaczego tak pozytywnie nastawiony do ruchów separatystycznych Putin nie rozpisze podobnego plebiscytu w Czeczenii albo Dagestanie?
Wojska na łuku Kurskim
Po skonsumowaniu Krymu rosyjski niedźwiedź nabrał apetytu na wschodnie i południowe regiony Ukrainy. Zgromadzenie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, manifestacyjne wożenie czołgów wzdłuż granicy i manewry lotnictwa robią wrażenie i do złudzenia przypominają wydarzenia z sierpnia 2008 roku, gdy wojska rosyjskie w Osetii Południowej "dały się sprowokować" i napadły na Gruzję. Po drugiej stronie stoi garstka słabo wyposażonych i kiepsko wynagradzanych ukraińskich żołnierzy, która może zostać wzmocniona kilkoma tysiącami pospiesznie szkolonych weteranów Majdanu.
»Konflikt na Ukrainie. Jaka jest rzeczywista siła zaangażowanych państw? |
Rosji boją się nie tylko Ukraińcy. Litwini czy Łotysze dobrze pamiętają sowiecką agresję z roku 1940 i wiedzą, że nie obroni ich kilkanaście amerykańskich samolotów. My również zdajemy sobie sprawę, że 300 (słownie: TRZYSTU) Amerykanów i 12 samolotów F16 nie obroni Polski przed atakiem Rosji i Białorusi. Jeden z emerytowanych polskich generałów nieoficjalnie przyznał, że polska armia byłaby w stanie walczyć tylko przez kilka dni. Stwierdził, że Polska jest w stanie wystawić co najwyżej 20-30 tys. żołnierzy zdolnych do walki. Podejrzewam, że w razie rosyjskiej agresji nie zdołalibyśmy nawet przeprowadzić mobilizacji, a wojna obronna trwałaby cztery razy krócej niż w 1939 roku.
Federacja Rosyjska to nie ZSRR
O ile słabość Ukrainy i Polski oraz ogólna bezradność wojskowa większości państw Europy są powszechnie znanym faktem, to siła militarna Rosji bywa przeceniana. I być może o to właśnie chodzi Putinowi. Podobno Rosja jest w stanie wystawić nie więcej niż sto tysięcy zdolnego do walki wojska. Rosyjska armia w większości składa się ze słabo przeszkolonych poborowych, którzy na ogół nie mają ochoty strzelać do Ukraińców. Jest też wątpliwe, aby skorumpowana postsowiecka machina wojenna Kremla była w stanie zapewnić zaopatrzenie nawet dla 40-tysięcznego korpusu inwazyjnego. Dla Rosji inwazja na Ukrainę mogłaby się zakończyć kompromitacją: głodni żołnierze szabrowaliby supermarkety, czołgi stałyby z braku paliwa, a oficerowie piliby wódkę u znajomych w Kijowie czy Charkowie.
Nie zapominajmy też, że Rosja potrzebuje wojska do kontroli zrewoltowanego Kaukazu oraz ochrony ogromnych terenów na Dalekim Wschodzie. W Pekinie już pewnie zastanawiają się, w jaki sposób do Chin mogłaby trafić jakaś część Syberii zamieszkanej przez ponad dwa miliony Chińczyków. Rosja szybko się wyludnia i na dłuższą metę jej kolonialne posiadłości za Uralem są poważnie zagrożone.
Wojna to sport dla bogatych
Po trzecie, Rosji zwyczajnie nie stać na wojnę. Szacuje się, że tylko od początku roku zagraniczni inwestorzy wycofali 50-60 mld dolarów, czyli tyle ile w całym 2013 roku. Do końca roku kwota ta może ulec podwojeniu. Z powodu recesji w Europie, konkurencji gazu z Bliskiego Wschodu oraz ciepłej zimy cena rosyjskiego paliwa systematycznie spada, a wraz z nią zyski Gazpromu. Wpływy ze sprzedaży gazu i ropy stanowią 50% budżetu Federacji Rosyjskiej. W latach 2014-2015 dochody budżetu zmniejszą się o prawie 50 mld dolarów.
Mówi się, że Polska i Europa są uzależnione od rosyjskiej energii. Ale to nie do końca prawda. Ropę poprzez gdański Naftoport możemy sprowadzać tankowcami z dowolnego miejsca na ziemi. Co najwyżej będzie trochę droższa, bo ropa rosyjska jest dla nas najtańszą opcją. Podobnie jest z gazem. Gdyby z dnia na dzień Gazprom zakręcił ów mityczny kurek, to nic wielkiego by się nie stało. Owszem, zapewne na jakiś czas stanęłyby zakłady azotowe. Ale gazu do kuchenek i junkersów raczej by nie zabrakło. Realizując groźbę odcięcia dostaw surowców, Rosja nie tylko utraciłaby resztki swej wątpliwej wiarygodności, ale przede wszystkim pozbawiła się swego gazowego oręża. Straszak raz użyty przestanie być skuteczny i Rosja sama pozbawiłaby się głównego atutu ekonomicznego.
O ile Europa jakoś sobie poradzi bez rosyjskich surowców, to Rosja nie przeżyje bez europejskich pieniędzy i towarów sprowadzanych za nie z krajów UE. Z Zachodu Rosjanie sprowadzają prawie wszystko: od żywności przez maszyny i samochody po francuskie okręty desantowe. Odcinając więzi gospodarcze z Europą, Rosja pogrążyłaby się w kryzysie gospodarczym, anarchii i bezprawiu. Kraj po prostu by się rozpadł.
Kolos na glinianych nogach
Rosja straszy świat swym imponującym arsenałem nuklearnym: 8,5 tys. głowic, z czego 1,8 tys. uzbrojonych i (ponoć) gotowych do użycia budzi respekt. Nasz wschodni sąsiad posiada też drugą (po USA) armię świata, dysponującą 766 tys. żołnierzy, 15,5 tys. czołgów i 2 tysiącami samolotów bojowych. Budżet wojskowy Rosji szacowany na ok. 90 mld dolarów rocznie jest 7,5-krotnie mniejszy od wydatków Pentagonu, ale niemal 10-krotnie przewyższa wydatki militarne Polski.
Tyle że nie wiadomo, ile pamiętającego jeszcze radzieckie czasy sprzętu jest w ogóle na chodzie. Wątpliwości budzi również jakość "kapitału ludzkiego", który jeszcze nie zdążył przyzwyczaić się do skarpet zamiast onuc. Szacuje się, że ok. sto tysięcy rosyjskich żołnierzy prezentuje odpowiednią zdolność bojową. To może wystarczyć na pobicie jeszcze słabszego wojska ukraińskiego, ale już za mało na okupację tak dużego kraju, jak Ukraina.
Biorąc pod uwagę stan rosyjskiej armii, ale też możliwości finansowe współczesnej Rosji, wydaje się, że aneksja kilku wschodnich regionów Ukrainy to szczyt możliwości Kremla. Byłaby to nie tylko wizerunkowa, ale także faktyczna porażka Rosji, która przecież jeszcze kilka miesięcy temu kontrolowała całą Ukrainę.
Na Zachodzie nikt nie będzie umierał za Donieck, którego część mieszkańców wolałaby żyć pod butem despoty Putina niż pod władzą skorumpowanych polityków z Kijowa. Dlatego też wybuch III wojny światowej uważam za stosunkowo mało prawdopodobny. Tym bardziej, że kontrolujący wschód kraju ukraińscy oligarchowie raczej nie byliby zachwyceni, gdyby obudzili się w ramionach gospodarza Kremla.
Krzysztof Kolany
główny analityk Bankier.pl