Kondycja chińskiej gospodarki musi być naprawdę zła, skoro władze w Pekinie zdają się rakiem wycofywać ze sztandarowych pomysłów: polityki "zero Covid" oraz walki z bańką na rynku nieruchomości. Choć niektórzy analitycy interpretują ostatnie decyzje jako wyczekiwany podwójny piwot, nie jest to jednak wcale przesądzone.


Zdecydowane pogorszenie koniunktury w Chinach jest w tym roku - obok bardzo wysokiej inflacji i szybko rosnących stóp procentowych na świecie oraz rosyjskiej inwazji na Ukrainę - jednym z kluczowym tematów na rynkach finansowych, mających również kolosalne konsekwencje makroekonomiczne.
Państwo Środka od czterech dekad imponowało dynamicznym rozwojem, stopniowo wyrastając na konkurenta globalnego hegemona – Stanów Zjednoczonych, stając się głównym importerem surowców czy ziemią obiecaną dla korporacji międzynarodowych szukających nowych rynków zbytu. Nawarstwiające się koszty kilkudziesięcioletniego „cudu gospodarczego” wraz z kluczowymi decyzjami Xi Jinpinga w ostatnich latach: wprowadzeniem polityki „zero Covid” oraz ograniczeniem ekspansji sektora nieruchomości w końcu wpędziły jednak chińską gospodarkę w poważne tarapaty.
Na ile poważne trudno jednoznacznie ocenić. Podstawowy wskaźnik makroekonomiczny – tempo wzrostu PKB – jest bowiem narzędziem propagandowym w rękach władz, a Chińczycy mają w zwyczaju sztucznie pobudzać aktywność gospodarczą, nawet jeśli koszty przekraczają finansowe zyski. Ale nawet ta główna miara kondycji gospodarczej pokazuje istotne spowolnienie Państwa Środka – w pierwszych 9 miesiącach roku PKB Chin wzrósł zaledwie o 3 proc., czyli mniej niż choćby w Polsce, ale i wielu innych zakątkach świata, nie zbliżając się nawet do dwucyfrowego tempa, jakim Chińczycy regularnie chwalili się jeszcze kilka lat temu.
Dla reszty świata bardziej istotne niż chiński PKB są jednak dane dotyczące popytu – czy to inwestycyjnego, czy konsumpcyjnego, na importowane surowce, czy produkty sprzedawane przez zagraniczne firmy. Te prezentują się jeszcze gorzej. Dość wspomnieć o ropie – podstawie współczesnej gospodarki – którą za Mur sprowadza się w takich ilościach jak w 2019 r., mimo że PKB jest nominalnie o ponad 20 proc. większy niż wówczas.
Tradycyjną odpowiedzią Pekinu na cykliczne spowolnienie było w ostatnich latach pobudzenie sektora nieruchomości. To obszar o kluczowym znaczeniu dla tamtejszej gospodarki. Szacuje się, że odpowiada za ok. ¼ PKB, a mieszkania stanowią 60-70 proc. aktywów gospodarstw domowych. Goldman Sachs wycenia wartość całego rynku na ponad 60 bilionów dolarów i określa go mianem największej klasy aktywów na świecie.
Jednak dynamiczny rozwój sektora napędzany jest równie gigantycznym wzrostem zadłużenia, a potężny popyt spekulacyjny prowadzi do horrendalnych cen dobra pełniącego nie tylko rolę inwestycyjną, ale i konsumpcyjną. Dlatego władze w Pekinie w ubiegłym roku postanowiły spuścić nieco powietrza z balona, licząc zapewne, że postcovidowe odbicie popytu w kraju i wciąż silny popyt za granicą pozwolą utrzymać chińską gospodarkę na wzrostowej ścieżce.
Srogo się jednak przeliczyły. Ograniczenie kredytowej kroplówki dla deweloperów doprowadziło kilkudziesięciu z nich do niewypłacalności, prace na wielu budowach zostały wstrzymane, a setki tysięcy Chińczyków postanowiły zawiesić spłatę kredytów hipotecznych, nie mogąc się doczekać na opłacony lokal bądź w ogóle tracąc nadzieję, że kiedykolwiek zostanie on oddany do użytku.
Tymczasem walka z koronawirusem za Murem się nie skończyła. Masowe lockdowny, kwarantanny, testy i wszechobecna kontrola skutkują pogorszeniem nastrojów społecznych i wzrostem obaw o przyszłość, również finansową. Spadają dochody osób parających się świadczeniem usług, a coraz więcej Chińczyków woli oszczędzać, niż wydawać. To wraz z widocznym spadkiem popytu zagranicznego na chińskie towary - wskutek najwyższej od dekad inflacji i najszybciej od dekad rosnących stóp procentowych – tworzy fatalną mieszankę dla chińskiej gospodarki.
Sytuacja – społeczna i gospodarcza – może być na tyle zła, że wymusiła na Pekinie ustępstwa. W ostatnich dniach władze ogłosiły nieznaczne rozluźnienie polityki „zero Covid” oraz szereg rozwiązań wspierających deweloperów. Analitycy strony sprzedażowej i spragnieni wzrostów inwestorzy giełdowi potraktowali decyzje jako długo wyczekiwane piwoty chińskich władz. Jak to z Chinami bywa, interpretacja zachodzących za Murem zjawisk jest jednak w rzeczywistości bardziej skomplikowana.
Jeśli chodzi o politykę „zero Covid”, to Chińczycy wysyłają różne, często sprzeczne, a niemal zawsze niejednoznaczne sygnały. Z jednej strony centrala ogłasza skrócenie kwarantanny dla przybyszów z zagranicy i „bliskich kontaktów” zakażonych czy rezygnację z izolowania osób, które przebywały w tym samym miejscu co osoby, które miały kontakt z osobą zakażoną. Z drugiej podkreślają, że nie oznacza to rozluźnienia polityki, ani tym bardziej końca walki z koronawirusem, ale jej "optymalizację".
Lokalni oficjele nie mają prawa "nadmiernie zakłócać codziennego życia ludności w imię walki z COVID-19", ale to w ich rękach pozostają decyzje ws. wyboru odpowiednich środków, a więc na nich ciąży odpowiedzialność za rezultaty realizowanej polityki. Lockdowny – o różnym stopniu natężenia – obejmują miliony mieszkańców Chin, ale na zamknięcie całego miasta wciąż nie zdecydowały się władze Kantonu mimo szybko rosnącej liczby zakażonych. Czy to oznacza, że tamtejsi mieszkańcy nie podzielą losu zamkniętych na ponad dwa miesiące mieszkańców Szanghaju? Nie wiadomo. Ponadto nadchodzi zima – sezon większej liczby zachorowań – więc wkrótce może się okazać, że stanowcze obostrzenia powrócą.
Istotnym sygnałem rozluźnienia mogą być również widoczne zmiany w partyjnej propagandzie. Uznani eksperci występują w telewizji, podkreślając, że obecny wariant koronawirusa nie jest tak groźny jak poprzednie i że większość ludzi nie musi się go obawiać.
O ile każdy sygnał wskazujący na najmniejszą zmianę podejścia chińskich władz jest dobrym pretekstem dla krótkoterminowej poprawy nastrojów na rynkach finansowych i giełdowych wzrostów, to dla sytuacji w długim terminie oraz globalnego obrazu makro istotniejsze jest pytanie, czy takie decyzje prowadzą do utrwalenia bardziej punktowej, ale nadal bardzo uciążliwej polityki „zero Covid”, czy są krokiem w kierunku zdecydowanego otwarcia, czyli faktycznej rezygnacji z niespotykanych nigdzie indziej restrykcji.
Część zmian wymusiła rzeczywistość. Przy wysokiej zakaźności obecnego wariantu izolowanie „kontaktów kontaktów” byłoby bardzo kosztowne, o ile w ogóle możliwe. Z kolei wiele wskazuje na to, że lokalne kasy zaczęły świecić pustkami i nie były w stanie finansować masowych testów.
Decyzje wpisują się też jednak w popularną przed XX zjazdem KPCh narrację, że po jego zakończeniu i umocnieniu władzy Xi Jinpinga Pekin zacznie luzować podejście do walki z COVID-19. Stopniowo reforma, zmiany etapowe uwzględniające rezultaty podejmowanych działań – czyli dengowskie „przechodzenie przez rzekę, wyczuwając stopą kamienie” – jest domyślnym nastawieniem chińskich władz, przeciwnym wobec terapii szokowych czy gwałtownych piwotów. Być może więc wprowadzana w życie „optymalizacja” polityki „zero Covid” jest początkiem drogi, na końcu której jest normalne funkcjonowanie. Aby tak się stało, Chiny muszą jednak zabezpieczyć odpowiednie medykamenty, sprzęt medyczny czy zwiększyć odsetek zaszczepionych wśród ludzi starszych, ale także zmienić nastawienie licznej grupy obywateli, która koronawirusa bardzo się obawia.
Równie niejednoznaczne są weekendowe decyzje dotyczące sektora nieruchomości. Niektórzy analitycy już obwołali je piwotem, kluczowym punktem zwrotnym, dzięki któremu branża – a wraz z nią cała gospodarka – wrócą na wzrostową ścieżkę. Wśród kilkunastu rozwiązań sformułowanych przez bank centralny i regulatora rynku bankowego wyróżniają się te poprawiające płynność deweloperów. Z oficjalnych danych wynika, że w tym roku ich finansowanie – m.in. poprzez kredyt, emisję obligacji i przedsprzedaż mieszkań – spadło o jedną czwartą.
Teraz banki dostały jednak więcej czasu, aby zredukować ekspozycję na sektor, spłata zobowiązań zapadających w najbliższym półroczu może zostać odroczona o rok, firmy państwowe i prywatne mają być traktowane przez kredytodawców tak samo (zamiast preferowania tych pierwszych), a niektórzy deweloperzy odzyskają dostęp do środków z przedpłat za mieszkania zgromadzonych na rachunkach powierniczych. Wsparty ma zostać również popyt – obniżone mają zostać wymagania dotyczące wkładu własnego (ustalane lokalnie), a spłata hipotek wydłużona, jeśli prace budowlane uległy opóźnieniu bądź dłużnik utracił zatrudnienie na skutek pandemii.
Zmiany są zgodne z kierunkiem obranym w ostatnich miesiącach po tym, jak stało się jasne, że polityka władz prowadzi do fali niewypłacalności, spadku aktywności gospodarczej i protestów społecznych. Choćby przed tygodniem centrala zagwarantowała wsparcie wielomiliardowych emisji obligacji przez deweloperów, z kolei na poziomie lokalnym władze obniżają wymogi dotyczące wkładu własnego, wprowadzają zachęty podatkowe czy preferencyjne stawki kredytów.
Podobnie jak w przypadku „zero Covid” kluczowe jest pytanie, czy to „optymalizacja” polityki, czy trwała fundamentalna zmiana – rezygnacja z walki z nadmiernym zadłużeniem sektora nieruchomości i uzależnieniem całej gospodarki od jego kondycji. Wydaje się, że jednak to pierwsze – Pekin chce po prostu zapobiec załamaniu, do którego mogłoby dojść w najbliższych miesiącach z powodu niedoborów płynnościowych. Rozwiązania pomogą tymczasowo ustabilizować branżę, ale do jej renesansu niezbędne jest odrodzenie popytu, a zatem powrót optymizmu gospodarstw domowych i spekulacyjnej manii, której Xi Jinping chce uniknąć, podkreślając, że „mieszkania służą do życia, a nie spekulacji”.
Z drugiej strony w przeszłości chińskie władze wycofywały się z próby poskromienia sektora, widząc potężne koszty takich działań. I odsuwały rozwiązanie problemu, powiększając cenę, którą w końcu przyjdzie Chińczykom za to zapłacić.
Oba piwoty – zarówno covidowy, jak i nieruchomościowy – nie muszą więc być tym, czym się na pierwszy rzut oka wydają. Ma to przede wszystkim znaczenie dla globalnej sytuacji makroekonomicznej: obawy przed rychłą odbudową chińskiego popytu skutkującego wzrostem presji inflacyjnej wydają się przedwczesne. Nieco inna jest perspektywa rynkowa, gdzie w myśl zasady „kupuj plotki, sprzedawaj fakty” każde tego typu doniesienie jest dobrym pretekstem do wzrostu cen aktywów.